Baśnie braci Grimm

Baśnie braci Grimm, pierwotnie skompilowane przez Jakoba i Wilhelma Grimmów, to zbiór ponadczasowych opowieści ludowych, które od wieków zachwycają czytelników. Te opowieści są skarbnicą folkloru, zawierającą historie o odwadze, magii i moralności, które przemawiają przez pokolenia. Od klasyków takich jak „Kopciuszek”, „Śnieżka” i „Jaś i Małgosia”, po mniej znane perełki, takie jak „Rybak i jego żona” oraz „Rumpelstiltskin”, każda opowieść oferuje wgląd w bogaty haft europejskiej tradycji ustnej. Baśnie Grimmów charakteryzują się żywymi postaciami, moralnymi lekcjami i często mrocznymi tonami, odzwierciedlając surowe realia i fantastyczne elementy ich historycznych kontekstów. Ich trwała atrakcyjność tkwi w zdolności do zabawiania, nauczania i inspirowania zdumienia, co czyni je kamieniem węgielnym literatury dziecięcej i źródłem fascynacji dla badaczy folkloru i opowiadaczy historii.

Listen on:

  • Podbean App

Episodes

Złoty kluczyk

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Zimowego czasu jak leżał głęboki śnieg, musiał biedny chłopak wyjść na zewnątrz i na sankach przynieść drewno. Jak on tylko zapakował drewno na sanki, nie chciał jeszcze iść do domu ponieważ był odmrożony więc najpierw rozpalić ogień i ogrzać się chciał. Więc zaczął odśnieżać miejsce i jak oczyścił ziemię znalazł tam mały złoty klucz. Myślał więc on, że tam gdzie klucz był musiał być również do tego i zamek, grzebał on w ziemi i znalazł żelazną skrzynkę. "Jeśli ten klucz tylko pasuje!" Pomyślał, "Są z pewnością kosztowne rzeczy w tej skrzynce." Chłopak szukał, ale nie było tam dziurki od klucza, w końcu odkrył jedną, ale ona była tak mała że ledwo było ją widać. Spróbował, i klucz szczęśliwie pasował. Przekręcił raz i musimy tylko poczekać aż odkluczy i otworzy pokrywę, wtedy zobaczymy co za przewspaniałe rzeczy leżą w tej skrzynce.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

But z bawolej skóry

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Żołnierz, który niczego się nie boi, o nic się też nie troszczy. Jeden taki został właśnie zwolniony ze służby, a że nie nauczył się żadnego zawodu i nie mógł sam na chleb zarobić, wędrował po świecie prosząc dobrych ludzi o jałmużnę. Na grzbiecie miał stary płaszcz przeciwdeszczowy, a została mu też para długich butów z bawolej skóry. Pewnego dnia szedł, nie patrząc drogi czy ścieżki, na przełaj przez pole, aż dotarł do lasu. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale na zwalonym pniu ujrzał siedzącego człowieka, dostatnio odzianego, w zielonym myśliwskim stroju. Żołnierz podał nieznajomemu rękę i usiadł obok niego na trawie wyciągnąwszy nogi.
- Widzę, że masz piękne buty, do połysku wyglansowane - rzekł do myśliwego. - Gdybyś jednak musiał włóczyć się tak jak ja, nie na długo by ci wystarczyły. Przyjrzyj się moim, są z bawolej skóry i bardzo już wysłużone, ale można w nich przejść przez ogień i wodę.
Po chwili żołnierz podniósł się mówiąc:
- Nie mogę tu już dłużej siedzieć, głód mi spokoju nie daje. A twoja droga, przyjacielu pucybucie, dokąd prowadzi?
- Sam tego nie wiem - odrzekł myśliwy. - Bowiem zabłądziłem w lesie.
- A więc twój los podobny do mojego, to się dobrze składa. W takim razie trzymajmy się razem i razem szukajmy drogi.
Myśliwy uśmiechnął się pod wąsem i obaj ruszyli przed siebie, szli i szli, aż noc zapadła.
- Nie wyjdziemy dziś z tego lasu - rzekł żołnierz. - Ale widzę z daleka migoczące światełko, może dadzą nam tam coś do zjedzenia?
Trafili wreszcie do kamiennego domku, zapukali do drzwi i otworzyła im stara kobiecina.
- Szukamy noclegu - powiedział żołnierz - i czegoś do zapełnienia żołądka, bo mój przynajmniej jest pusty jak stary tornister.
- Tutaj zostać nie możecie - odrzekła staruszka. - W tym domu mieszkają rozbójnicy i postąpicie najrozsądniej, jeśli stąd znikniecie, zanim oni wrócą, bo gdyby was tu zastali, bylibyście zgubieni.
- Nie będzie tak źle - powiedział żołnierz. - Od dwóch dni nic nie miałem w ustach i wszystko mi jedno, czy mnie tu zabiją, czy też gdzieś w lesie z głodu umrę. Ja zostaję.
Myśliwy nie chciał iść za nim, ale żołnierz pociągnął go za rękaw.
- Chodź, bracie, tak prędko nas nie zatłuką.
Staruszka ulitowała się nad nimi i rzekła:
- Schowajcie się za piecem, kiedy oni zasną, podsunę wam to, co z kolacji zostanie.
Ledwie dwaj wędrowcy zaszyli się w kącie, do chatki wpadło z dzikim hałasem dwunastu rozbójników, zasiedli do nakrytego już stołu i poczęli gwałtownie domagać się jedzenia. Staruszka wniosła wielki półmisek z pieczystem, a oni rzucili się nań łapczywie.
Kiedy żołnierz poczuł woń jadła, rzekł do myśliwego:
- Nie wytrzymam ani chwili dłużej, zasiądę do stołu i będę jadł razem z nimi.
- Zgubisz nas - odpowiedział myśliwy chwytając go za rękaw.
Ten zaś jął głośno kaszleć. Gdy zbójcy to usłyszeli, rzucili noże i widelce, zerwali się z miejsc i odkryli obu wędrowców przycupniętych za piecem.
- Ha! Mamy was, panowie! Pewnie was tu wysłano na przeszpiegi! Czekajcie, zadyndacie wy zaraz na suchej gałęzi!
- Tylko bez awantur - rzekł żołnierz. - Jestem głodny jak wilk, pozwólcie i najpierw coś zjeść, a potem róbcie sobie ze mną, co chcecie.
Zbójcy oniemieli ze zdumienia, a ich herszt odezwał się:
- Widzę, że na odwadze ci nie zbywa, zgoda, najedz się do syta, ale potem od śmierci się nie wykręcisz.
- To się jeszcze okaże - rzekł żołnierz, usiadł przy stole i zabrał się ochoczo do pieczeni. - Przyjacielu pucybucie, chodź no tu do jadła - zawołał do myśliwego. - Jesteś przecież równie głodny jak ja, a lepszej pieczeni i w domu nie dostaniesz.
Myśliwy jednak nie chciał jeść. Zbójcy przyglądali się żołnierzowi z podziwem, mówiąc:
- Ten sobie przynajmniej nie żałuje.
On zaś podjadłszy godnie rzekł:
- Jadło niczego sobie, ale teraz postarajcie się o dobry trunek.
Herszt wpadł w dobry humor, więc i tego mu nie odmówił. Krzyknął do starej:
- Przynieś no z piwnicy butelkę, i to z tych najlepszych.
Żołnierz wyciągnął korek, aż się echem rozległo, podszedł z butelką do myśliwego i rzekł:
- Uważaj teraz, bracie, bo zobaczysz cud nie lada: będę pił zdrowie całej bandy.
Po czym jął wywijać butelką nad głowami zbójców wołając:
- Wasze zdrowie, przyjaciele, ale niech każdy gębę rozdziawi i prawą rękę wzniesie do góry!
I pociągnął potężny łyk. Ledwie wypowiedział te słowa, wszyscy zbójcy znieruchomieli, jakby byli z kamienia, każdy z rozdziawioną gębą i prawą ręką do góry wzniesioną.
Myśliwy rzekł do żołnierza:
- Widzę, że z ciebie nie lada czarodziej, ale teraz bierzmy nogi za pas i zmykajmy do domu.
- Oho, przyjacielu, nie możemy tak wcześnie odmaszerować, pokonaliśmy nieprzyjaciela, pora teraz rozejrzeć się za łupem. Łotry siedzą tu oto i aż gęby pootwierali ze zdumienia. A nie ruszą się z miejsca, póki ja im nie pozwolę. Dalejże, podjedz sobie i popij!
Starucha musiała przynieść jeszcze jedną butelkę najlepszego wina, a żołnierz wstał od stołu dopiero wtedy, kiedy najadł się na zapas na trzy dni.
Wreszcie, już o świcie, postanowił:
- Teraz już na nas czas, możemy zwijać namioty, ale żeby skrócić marsz, trzeba się od starej dowiedzieć, którędy najbliżej do miasta.
Kiedy znaleźli się u celu, żołnierz udał się do swych dawnych towarzyszy i rzekł:
- Znalazłem w lesie gniazdko pełne podejrzanych ptaszków, chodźcie ze mną, to je wszystkie wyłapiemy.
Stam stanął na czele wyprawy i zwrócił się do myśliwego:
- Wracaj tam ze mną, a zobaczysz, jak się będą trzepotać, kiedy im nóżki zwiążemy.
Obstawił dokoła zbójecką chatę, po czym wziął butelkę, wypił łyk, machnął nią nad skamieniałą bandą i zawołał:
- Wasze zdrowie!
W tej samej chwili zbójcy ożyli, ale zostali natychmiast obezwładnieni, związano im wszystkim ręce i nogi. Żołnierz kazał ich potem powrzucać jak worki na wóz i wieźć prosto do więzienia. Myśliwy zaś wziął jednego z jego towarzyszy na stronę i szepnął mu na ucho jeszcze jakieś polecenie.
- Przyjacielu pucybucie - rzekł żołnierz. - Szczęśliwie udało nam się wroga znienacka zaskoczyć i własny głód jak należy nasycić, teraz możemy sobie spokojnie maszerować z tyłu jak maruderzy.
Kiedy zbliżali się do miasta, żołnierz zobaczył tłum ludzi cisnący się u bram, wznoszący okrzyki radości i wymachujący zielonymi gałązkami. Potem ujrzał całą królewską straż przyboczną, która zbliżała się ku nim.
- Co to ma znaczyć? - rzekł zdziwiony do myśliwego.
- Nie wiesz - odparł ów - że król przez długi czas przebywał poza granicami kraju? Dzisiaj właśnie wraca i wszyscy wylegli, by go powitać.
- Ale gdzie jest król? Nie widzę go wcale.
- Oto on - rzekł myśliwy. - Ja nim jestem i kazałem obwieścić moje przybycie.
Tu rozpiął myśliwski strój ukazując królewskie szaty. Żołnierz przeraził się i padł na kolana przepraszając króla za to, że w swej niewiedzy traktował go jak równego sobie i że nadał mu tak obraźliwe przezwisko.
Król zaś podał mu rękę i rzekł:
- Dzielny z ciebie żołnierz i życie mi uratowałeś. Odtąd nie będziesz już cierpiał niedostatku, ja o ciebie zadbam. A jeśli przyjdzie ci ochota na dobrą pieczeń, taką jaką jadłeś w zbójeckiej chacie, to zajdź do dworskiej kuchni. Tylko zanim wypijesz czyjeś zdrowie, najpierw masz mnie zapytać o pozwolenie.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dziewica Malena

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewien królewicz starał się o rękę pięknej córki możnego króla, zwanej dziewicą Maleną. Ale ojciec jej przyobiecał ją innemu królewiczowi, więc odmówił nowemu zalotnikowi. Że jednak dziewica Malena serdecznie kochała królewicza, przeto oświadczyła ojcu:
- Nie chcę i nie mogę mieć innego męża, tylko tego jednego.
Król popadł w wielki gniew i kazał zbudować kamienną wieżę, do której nie przenikał ani promyk słońca, ani księżyca. Gdy wieża była gotowa, rzekł król do córki:
- W tej wieży będziesz zamknięta przez siedem lat, a potem zobaczymy, czy upór twój nie osłabnie!
Zniesiono do wieży tyle żywności, ile trzeba było dla dwóch osób na siedem lat, po czym wprowadzono tam dziewicę Malenę i jej służebną i zamurowano wejście do wieży.
Siedziały tak obie w ciemnościach nie wiedząc, czy jest dzień, czy noc. Królewicz często stawał pod wieżą i wołał ukochaną swoją po imieniu, ale przez grube mury nie przenikał głos. Cóż mogły uczynić biedne, jak nie płakać tylko i lamentować!
Tymczasem lata biegły, a uwięzione dziewice po ubywaniu jedzenia poznały, że siedem lat dobiega końca. Sądziły, że nadeszła już chwila ich wyzwolenia, głos młotów nie rozlegał się jednak, a kamienne mury trwały niewzruszone. Zdawało się, że ojciec zapomniał o nich.
Gdy zapasy żywności były już na wyczerpaniu i zrozpaczone dziewice ujrzały przed sobą widno niedalekiej śmierci głodowej, rzekła dziewica Malena:
- Musimy podjąć ostatnią próbę, czy nie uda nam się wyłamać muirów.
Wzięła nóż od chleba i poczęła wiercić nim dziurę w miejscu spojenia dwóch kamieni. Kiedy opadło ją zmęczenie, służebna zastępowała ją w pracy. Po kilku dniach udało im się wyjąć jeden kamień, potem drugi i trzeci, a po kilku następnych dniach do ciemnicy ich przeniknęły pierwsze promienie światła. Wreszcie otwór był już tak duży, że mogły przezeń wyjrzeć. Niebo było błękitne, a wprost na nich wiał miły wiaterek, ale wszystko dokoła było ponure i ciche: zamek królewski leżał w gruzach, wsie i miasta jak okiem sięgnąć, były popalone, pola zniszczone, nigdzie nie było widać śladu życia.
Kiedy otwór w murze był dość wielki, aby się przezeń przedostać, wyskoczyła najpierw służebna, a potem dziewica Malena. Ale gdzież miały skierować swe kroki? Wrogowie napadli państwo, zburzyli je, króla wygnali, a ludność wybili. Powędrowały więc biedne dziewice w świat, szukając innego królestwa, gdzie by mogły znaleźć przytułek, ale nigdzie nie chciano ich przyjąć, ani dać im kawałka chleba, a nędzę cierpiały tak wielką, że żywić się musiały liśćmi pokrzywy.
Gdy po długiej wędrówce przybyły do innego królestwa, prosiły wszędzie, aby je przyjęto do służby, ale wszyscy zamykali przed nimi drzwi, nikt nie chciał się nad nimi ulitować.
Wreszcie przybyły do pewnego wielkiego miasta i udały się na dwór królewski. Ale i tu odprawiono je z niczym, aż wreszcie kucharz zlitował się nad nimi i pozwolił im zostać w kuchni za posługaczki.
Syn króla, w którego państwie się znajdowały, był właśnie owym królewiczem, którego kochała dziewica Malena. Ojciec przeznaczył mu inną narzeczoną, która była brzydka i zła. Ustalono już dzień ślubu i narzeczona przybyła do zamku, ale z powodu swej brzydoty nie chciała, aby ją widział ktokolwiek, zamknęła się więc w swym pokoju, a dziewica Malena musiała przynosić jej jedzenie z kuchni.
Gdy nadszedł dzień, kiedy narzeczeni mieli pojechać do kościoła, panna młoda wstydziła się pokazać na ulicy, w obawie, że będzie wyśmiana i wydrwiona.
Rzekła więc do dziewicy Maleny:
- Sądzone ci jest wielkie szczęście. Zwichnęłam sobie nogę i nie mogę chodzić. Ty więc wdziejesz moje szaty weselne i pójdziesz zamiast mnie do kościoła. WIększy zaszczyt nie mógłby cię spotkać.
Ale dziewica Malena odmówiła jej i rzekła:
- Nie pragnę zaszczytu, który mi się nie należy.
Na próżno panna młoda dawała jej pieniądze, dziewica Malena odmawiała ciągle. Wreszcie brzydka królewna zawołała z gniewu:
- Jeśli mnie nie usłuchasz, będzie cię to kosztowało życie. Wystarczy mego słowa, a utną ci głowę.
Musiała więc dziewica Malena usłuchać i włożyć suknie oraz klejnoty panny młodej.
Kiedy weszła na salę, wszyscy zdumieli się jej pięknością, a król rzekł do syna:
- Oto narzeczona, którą ci wybrałem i którą masz poprowadzić do kościoła.
Królewicz zdziwił się i pomyślał:
- Jest ona tak podobna do mojej ukochanej, że gdybym nie wiedział, iż dziewica Malena zamknięta jest w wieży albo może nie żyje już, przypuściłbym, że to ona.
Ujął ją za rękę i poprowadził do kościoła. Gdy przechodzili obok krzaczka pokrzywy, dziewica Malena rzekła:
Pokrzyweczko,Pokrzyweczko maleńka,Czemu stoisz samiuteńka?Tyś mnie niegdyś karmiła,Jam listkami się żywiłaTwoimi,Listkami surowymi!
- Co mówisz? - zapytał królewicz.
- Nic - odparła. - Pomyślałam tylko o dziewicy Malenie.
Królewicz zdziwił się, że wiedziała o niej, ale milczał. Kiedy weszli na kładkę, rzekła dziewica malena:
Nie złam się, kładko! Szkoda, szkoda,Jam nieprawdziwa panna młoda!
- Co mówisz? - zapytał królewicz.
- Nic - odparła. - Pomyślałam tylko o dziewicy Malenie.
- A czy ty znasz dziewicę Malenę? - zapytał królewicz.
- Nie - odparła. - Jakżebym ją mogła znać? Słyszałam tylko o niej.
Kiedy zaś podchodzili do drzwi kościelnych, rzekła:
Nie złamcie się, drzwi! Szkoda, szkoda,Jam nieprawdziwa panna młoda!
- Co mówisz? - zapytał królewicz.
- Nic - odparła. - Pomyślałam tylko o dziewicy Malenie.
Wówczas królewicz wydobył drogocenny łańcuch i włożył go jej na szyję. Po czym weszli do kościoła, a kapłan związał przy ołtarzu ich dłonie i pobłogosławił ich. Królewicz powiódł pannę młodą z powrotem, ale ta przez całą drogę nie odezwała się ani słowem.
Kiedy przybyli znowu do zamku, pobiegła dziewica Malena do pokoju narzeczonej i zdjęła wspaniałe szaty i klejnoty, a wdziała swą szarą sukienkę. Ale łańcuch, który podarował jej narzeczony, zatrzymała sobie.
Kiedy nastał wieczór i miano zaprowadzić narzeczoną do komnaty królewicza, opuściła ona na twarz zasłonę, aby młody małżonek nie spostrzegł podstępu.
Gdy tylko ludzie odeszli, rzekł królewicz do swojej małżonki:
- Co mówiłaś dziś do pokrzywy, stojącej przy ścieżce?
- Do jakiej pokrzywy? - zapytała królewna. - Nie rozmawiam z pokrzywami.
- Jeśli tego nie uczyniłaś, to nie jesteś prawdziwą panną młodą! - rzekł królewicz.
Wówczas królewna zawołała:
O tym wie moja pokojowa,Która myśli moje chowa!
I wybiegła do dziewicy Maleny pytając:
- Co mówiłaś po drodze do krzaczka pokrzywy?
- Powiedziałam tylko:
Pokrzyweczko,Pokrzyweczko maleńka,Czemu stoisz samiuteńka?Tyś mnie niegdyś karmiła,Jam listkami się żywiłaTwoimi,Listkami surowymi!
Panna młoda wróciła do królewicza i rzekła:
- Wiem już, co mówiłam!
I powtórzyła słowa dziewicy Maleny.
- A co mówiłaś do kładki? - zapytał królewicz.
- Do jakiej kładki? - rzekła królewna. - Nie rozmawiam z kładkami!
- Jeśli tego nie uczyniłaś, to nie jesteś prawdziwą panną młodą! - rzekł królewicz.
Wówczas królewna zawołała:
O tym wie moja pokojowa,Która myśli moje chowa!
Po czym wybiegła do dziewicy Maleny pytając:
- Co mówiłaś po drodze do kładki?
- Powiedziałam tylko:
Nie złam się, kładko! Szkoda, szkoda,Jam nieprawdziwa panna młoda!
- To cię będzie kosztowało życie! - zawołała panna młoda.
Ale natychmiast wróciła do królewicza i rzekła:
- Wiem już, co mówiłam!
I powtórzyła słowa dziewicy Maleny.
- A cóż mówiłaś do drzwi kościelnych? - rzekł królewicz.
- Do drzwi kościelnych? - zapytała królewna. - Nie rozmawiam z drzwiami.
- Jeśli tego nie uczyniłaś, to nie jesteś prawdziwą panną młodą! - rzekł królewicz.
Wówczas królewna zawołała:
O tym wie moja pokojowa,Która myśli moje chowa!
I wybiegła do dziewicy Maleny pytając:
- Co mówiłaś do drzwi kościelnych?
- Powiedziałam tylko:
Nie złamcie się, drzwi! Szkoda, szkoda,Jam nieprawdziwa panna młoda!
- Głową zapłacisz mi za to! - zawołała z wielkim gniewem panna młoda, ale szybko wróciła do królewicza i rzekła:
- Wiem już, co mówiłam!
I powtórzyła słowa dziewicy Maleny.
- A gdzie masz łańcuch, który dałem ci przed drzwiami kościoła? - rzekł królewicz.
- Jaki łańcuch? - zapytała królewna. - Nie dawałeś mi wcale łańcucha.
- Sam ci go zawiesiłem na szyi. A jeśli nie wiesz o tym, to nie jesteś prawdziwą panną młodą.
I podniósł jej zasłonę, a gdy ujrzał jej straszliwą brzydotę, przeraził się i zawołał:
- Kto ty jesteś? Skąd sie tu wzięłaś?
- Jestem twoją narzeczoną. Ale bałam się, że ludzie wyśmieją mnie, gdy się pokażę na ulicy, kazałam więc służbie włożyć moje szaty i pójść zamiast mnie do kościoła.
- Gdzie jest ta dziewczyna? - rzekł królewicz. - Chcę ją widzieć. Idź i przyprowadź ją tu.
Królewna wyszła z komnaty i powiedziała sługom, że posługaczka jej jest zdrajczynią i należy niezwłocznie uciąć jej głowę. Słudzy chwycili ją i chcieli zabrać, ale ona tak głośno wołała o pomoc, że królewicz usłyszał głos jej w swoim pokoju, przybiegł natychmiast i kazał ją uwolnić. Zapalono światła, a wówczas królewicz spostrzegł na jej szyi łańcuch, który jej podarował.
- Ty jesteś prawdziwą żoną moją! - zawołał. - Ciebie poślubiłem w kościele. Pójdź ze mną do mej komnaty!
Kiedy pozostali sami, rzekł królewicz:
- Po drodze do kościoła wymieniłaś imię dziewicy Maleny, która była moją narzeczoną. Gdybym mógł przypuścić, że jest to możliwe, pomyślałbym, że to ona stoi przede mną, tak jesteś do niej podobna.
Ona zaś odparła:
- Jam jest dziewica Malena, która dla ciebie siedziała przez siedem lat w ciemnościach, znosiła głód i pragnienie i tak długo żyła w nędzy i ubóstwie. Ale dziś słońce wzeszło dla mnie znowu. Zostałam ci poślubiona w kościele i jestem twą prawdziwą małżonką.
Po czym ucałowali się wzajemnie i długie lata żyli razem w szczęściu i miłości. Zaś brzydkiej narzeczonej za karę ucięto głowę.
Wieża, w której siedziała dziewica Malena, stała jeszcze długie lata, a dzieci przechodząc koło niej śpiewały:
Siedzi sobie królewna, hej!W wysokiej, kamiennej wieży, hej!Za wysoka jest ta wieża, hej!Żaden człowiek jej nie zmierzy, hej!
Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Kryształowa kula

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewna wróżka miała trzech synów, którzy kochali się bardzo, ale matka nie ufała im i obawiała się, że chcą oni odebrać jej moc czarodziejską. Zamieniła więc najstarszego w orła, musiał on mieszkać na skale wysokiej, a czasami tylko widać go było, jak krążył po niebie. Średniego zamieniła w wieloryba, musiał on żyć w morzu głębokim i tylko niekiedy wypływał na powierzchnię i wyrzucał w górę ogromne słupy wody. Obaj oni tylko na dwie godziny co dzień odzyskiwali postać ludzką. Najmłodszy zaś z braci w obawie, aby matka nie zamieniła go także w jakieś zwierzę, w niedźwiedzia czy wilka, uciekł potajemnie z domu.
W wędrówce swej dowiedział się młodzieniec, że w zamku Złotego Słońca mieszka zaczarowana królewna, którą ten tylko może zbawić, co życie swe położy na szali. Już dwudziestu trzech śmiałków zginęło chcąc zbawić królewnę, a jeszcze tylko jednemu wolno było poważyć się na to. A że serce młodzieńca nie znało trwogi, postanowił od odszukać zamek Złotego Słońca.
Długo wędrował po świecie, ale nie mógł go znaleźć, aż wreszcie przybył do wielkiego boru i nie wiedział, jak się z niego wydostać. Wtem ujrzał w dali dwóch olbrzymów, którzy kiwali nań ręką, a kiedy się zbliżył do nich, rzekli:
- SPieramy się o ten kapelusz, do kogo ma należeć, a że jesteśmy jednakowo silni, więc żaden nie może pokonać drugiego. Mali ludzie są mądrzejsi od nas, chcemy więc zdać się na twój sąd.
- Jak możecie się spierać o stary kapelusz? - zapytał młodzieniec.
- O! - odparli olbrzymi. - Nie jest to zwykły kapelusz, ma on tę własność, że kto go włoży, w jednej chwili znajdzie się tam, gdzie zapragnie.
- Dajcie mi więc ten kapelusz - rzekł młodzieniec. - A ja stanę tam daleko. Wy zaś pobiegniecie do mnie. Który będzie pierwszy, ten go dostanie.
Po czym włożył kapelusz i poszedł naprzód, ale rozmyślał ciągle o królewnie i zapomniał wnet o olbrzymach. W pewnej chwili westchnął:
- O, gdybym był na zamku Złotego Słońca!
Zaledwie wyrzekł te słowa, znalazł się na wysokiej górze, przed wrotami zamku.
Przeszedł przez wszystkie komnaty, aż wreszcie w ostatniej znalazł królewnę. Ale jakże się przeraził, gdy ją ujrzał! Miała ona twarz ziemistą, pokrytą zmarszczkami, oczy zaropiałe, a włosy czerwone.
- Czy ty jesteś księżniczką, której piękność sławi cały świat? - zawołał.
- Ach - odparła księżniczka. - Nie jest to moja wprawdziwa postać, oczy ludzkie mogą mnie oglądać w tej tylko postaci. Ale abyś wiedział, jak wyglądam rzeczywiście, spójrz w to lusterko, ono nie da się oszukać i ukaże ci prawdziwe moje oblicze.
I podała mu lusterko, a młodzieniec ujrzał w nim odbicie najpiękniejszej dziewczyny, jaka żyła kiedykolwiek na świecie. Po jej policzkach spływały łzy smutku.
Wówczas zawołał:
- Jak można cię wybawić? Nie odstraszy mnie żadne niebezpieczeństwo!
Królewna zaś rzekła:
- Jestem zaklęta przez czarnoksiężnika, a kto by zdobył kryształową kulę i pokazał ją czarnoksiężnikowi, złamie przez to jego moc i wybawi mnie, a wówczas powrócę do swej dawnej postaci. Ach - dodała - niejeden młodzieniec stracił już życie chcąc mnie wybawić i dlatego żal mi ciebie, piękny młodzieńcze!
- Nic mnie nie powstrzyma - odparł młodzieniec. - Powiedz mi tylko, co mam czynić.
- Powiem ci wszystko - rzekła królewna. - Gdy zejdziesz z tej góry, ujrzysz u jej podnóża, nad źródłem, wielkiego tura, z którym musisz walczyć. A jeśli uda ci się zabić go, wówczas wyleci z niego ognisty ptak, a w tym ptaku jest płomienne jajko, a w tym jajku kryształowa kula. Ale ptak nie upuści jajka, póki go do tego nie zmusisz, jeśli zaś jajko upadnie na ziemię, to wznieci ogromny ogień, spali wszystko dokoła, a i jajko samo wraz z kryształową kulą stopi się od żaru, twój trud zaś będzie daremny.
Młodzieniec zszedł na dół do źródła i starł się z turem. Po długiej walce udało mu się wreszcie wrazić miecz w serce zwierza. W tejże chwili z ciała jego wyfrunął ptak ognisty i wzbił się w górę, ale brat młodzieńca, orzeł, który szybował właśnie wśród chmur, natarł nań z góry, zagnał nad morze i zmusił do upuszczenia jajka. Lecz jajko nie spadło do wody, a na chatkę rybacką, stojącą nad brzegiem. Chatka zapłonęła natychmiast, ale wieloryb, drugi brat młodzieńca, nadpłynął wnet i wyrzucił w górę strumień wody, który ugasił ogień. Młodzieniec odszukał natychmiast jajko, które na szczęście nie stopiło się jeszcze, a tylko skorupka popękała na nim wskutek gwałtownego oziębienia przez wodę, mógł więc z łatwością wydobyć z niego kryształową kulę.
Gdy młodzieniec udał się do czarnoksiężnika i pokazał mu kryształową kulę, ten rzekł:
- Moc moja jest zniweczona, a ty jesteś teraz królem zamku Złotego Słońca. Także braciom swym możesz teraz przywrócić ludzką postać.
Pospieszył więc młodzieniec do królewny, która wyszła mu naprzeciw w całym blasku piękności, i oboje z radości natychmiast zamienili obrączki.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Stary Rinkrank

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz król, który miał córkę. Kazał on zbudować szklaną górę i rzekł:
- Kto tę górę pokona i nie spadnie, ten dostanie moją córkę za żonę.
A oto zjawił się młodzian, który z całego serca umiłował królewnę, i zapytał króla, czy odda mu swą córkę. Król odrzekł, że tak, jeśli zdoła wejść na szklaną górę i nie spadnie, to królewnę dostanie. Królewna postanowiła wybrać się na szklaną górę razem z narzeczonym, żeby go podtrzymać, jeśli się pośliźnie. Król przystał na to. Ruszyli więc oboje razem, a kiedy byli już na szczycie, królewna pośliznęła się i upadła, a wtedy szklana góra otworzyła się i pochłonęła ją. Narzeczony nawet nie zauważył, gdzie jego ukochana się podziała, bo góra zaraz się za nią zamknęła. Zaczął więc strasznie rozpaczać i lamentować. Król też bardzo się tym zasmucił i kazał szklaną górę rozłupać, myślał bowiem, że wtedy można będzie wydobyć z niej jego córkę. Nie udało się jednak znaleźć miejsca, gdzie biedaczka wpadła.
Tymczasem królewna obsunęła się na samo dno góry, do wielkiej pieczary. Stary dziad z długą brodą wyszedł jej na spotkanie. Powiedział, że jeśli zgodzi się służyć mu i robić wszystko, co jej rozkaże, to daruje jej życie. W przeciwnym razie będzie ją musiał zabić. Królewna zgodziła się spełniać każde jego polecenie. Co dzień rano starzec wyjmował z kieszeni drabinę, przystawiał ją do góry i wyłaził po niej na świat boży, po czym wciągał drabinę ze sobą. Królewna zaś musiała gotować mu jedzenie, słać łóżko i krzątać się koło gospodarstwa. Kiedy dziad wracał do domu, przynosił ze sobą zawsze mnóstwo srebra i złota.
Po wielu latach służby królewna się zestarzała i odtąd nazywał ją ,,jejmością'', sam zaś kazał się nazywać ,,starym Rinkrankiem''. Pewnego razu stary Rinkrank wyszedł jak zwykle z domu, królewna zaś posłała mu łóżko i pozmywała naczynia, po czym zamknęła wszystkie drzwi i okna, zostawiając tylko szparkę w rozsuwanym oknie, przez które światło wpadało do jaskini.
Kiedy starzec wrócił, zapukał do drzwi wołając:
- Jejmość pani, otwórz mi drzwi!
- Nie - odrzekła. - Nie otworzę ci drzwi, stary Rinkranku!
Wtedy on przemówił:
Oto biedny Rinkrank stoiu zamkniętych twych podwoi,prosi ciebie, jejmość pani,zmyj naczynie po śniadaniu!
- Już zmyłam po tobie naczynie - odrzekła królewna.
A on na to:
Oto biedny Rinkrank stoiu zamkniętych twych podwoi,bądź tak dobra, jejmość pani,i przygotuj mi posłanie!
- Już ci łóżko posłałam - rzekła królewna.
On zaś na to:
Oto biedny Rinkrank stoiu zamkniętych twych podwoi,po raz wtóry każe ci,byś mu otworzyła drzwi!
Po czym obiegł dom dokoła i zobaczył szparkę w oknie. Pomyślał sobie:
- Trzeba by zajrzeć do środka, co też ona tam robi i dlaczego nie chce mi drzwi otworzyć.
Chcąc zerknąć przez szparę spróbował wcisnąć w nią głowę, ale z powodu bujnej brody głowa ani rusz nie mogła się zmieścić. Wsadził więc najpierw brodę i ledwie to zrobił, nadeszła królewna i zasunęła okno pociągnąwszy za sznurek, który do niego wcześniej przywiązała, i broda znalazła się w potrzasku. Rinkrank jął żałośnie zawodzić, że go to bardzo boli, i prosić, by mu jejmość brodę z potrzasku wypuściła.
Ona zaś rzekła: dopiero wtedy, gdy da jej drabinę, po której wydostanie się z góry. Czy chciał, czy nie chciał, musiał jej wreszcie powiedzieć, gdzie jest drabina. Królewna uwiązała wpierw długi sznurek do rozsuwanego okna, po czym wdrapała się po drabinie na szczyt góry i dopiero będąc na wolności pociągnęła za sznurek i otworzyła okno. Pośpieszyła wtedy do ojca i opowiedziała mu, co jej się przydarzyło. Król bardzo się ucieszył z powrotu córki. I jej narzeczony też żył jeszcze. Potem poszli wszyscy razem, rozłupali górę i znaleźli w niej starego Rinkranka i jego srebro i złoto. Król kazał złego dziada zabić, a jego skarby zabrał ze sobą. Królewna zaś dostała swego wiernego narzeczonego za męża i oboje żyli szczęśliwie aż do śmierci.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Grobowa Górka

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewien bogaty chłop stał któregoś dnia na swoim podwórzu i patrzył na swoje pola i swe ogrody: Ziarno rosło dorodnie, a drzewa pełne były owoców. Zboże z poprzedniego roku leżało jeszcze ogromnymi kupami na strychu, że belki ledwo trzymały. Poszedł potem do obory, gdzie stały utuczone woły, tłuste krowy i gładkie konie. W końcu wrócił do izby i rzucił spojrzenie na żelazną skrzynię, gdzie leżały pieniądze. Kiedy tak stał i mierzył swe bogactwo, zapukało coś mocno do niego. Nie pukało jednak do drzwi jego domu, lecz do drzwi jego serca. Otworzyły się i usłyszał głos, który mówił do niego "Zrobiłeś coś dobrego dla swych bliźnich? Widziałeś biedę ubogich? Dzieliłeś chleb z głodnymi? Starczyło ci, co miałeś, czy chciałeś jeszcze więcej?" Serce nie zwlekało z odpowiedzią. "Byłem twardy i nieubłagany, nigdy nie okazałem swym bliźnim nic dobrego. Gdy przyszedł biedak, odwracałem od niego oczy. Nie troszczyłem się o Boga, lecz myślałem o pomnażaniu bogactw. Gdyby wszystko było moje, co niebo przykrywa, nie byłoby mi dość." Gdy usłyszał tę odpowiedź, wystraszył się okrutnie, jego kolana poczęły drżeć i musiał usiąść. Wtedy znowu zapukało, lecz tym razem były to drzwi izby. Był to jego sąsiad, człowiek biedny z kupą dzieciaków, których nie mógł wykarmić. "Wiem," pomyślał biedak, "mój sąsiad jest bogaty, ale tak samo zatwardziały. Nie wierzę, że mi pomoże, ale moje dzieci krzyczą o chleb, więc spróbuję." Rzekł tedy do bogacza "Niełatwo dajecie ze swego, lecz stoję tu jako ten, któremu woda podchodzi do głowy: moje dziatki głodują, pożyczcie mi cztery metry ziarna." Bogacz długo patrzył na niego, pierwszy promień słońca począł topić lód jego chciwości. "nie pożyczę ci czterech metrów, "odrzekł, "podaruję ci osiem, ale jeden warunek musisz spełnić." - "Co mam zrobić?," rzekł biedak. "Kiedy umrę, będziesz czuwał trzy noce przy moim grobie." Chłopu zrobiło się od tej prośby nieswojo, lecz nędza w jakiej się znajdował, pozwoliłaby na wszystko, zgodził się więc i zaniósł ziarno do domu.
A było tak, jakby bogaty przeczuł, co się z nim stanie. Po trzech dniach nagle padł martwy na ziemię. Nikt nie wiedział, jak to się stało, ale też nikt go nie żałował. Gdy go pochowano, biedakowi przypomniała się jego obietnica. Chętnie zostałby z niej zwolniony, ale myślał: "Okazał się dla ciebie dobry, jego ziarnem nakarmiłeś głodne dzieci, a nawet gdyby nie to, raz danej obietnicy musisz dotrzymać." Gdy zapadł zmrok poszedł na kościelny podwórzec i usiadł na grobowej górce. Było zupełnie cicho, tylko księżyc świecił przez grobowe wypukłości, czasem przeleciała sowa wydając z siebie tony skargi. Gdy słońce wstało, poszedł bezpiecznie do domu. Druga noc była tak samo spokojna jak pierwsza. Wieczorem trzeciego dnia obleciał go wyjątkowy strach. Było tak, jakby zaraz coś miało się stać. Gdy wyszedł, dojrzał przy murze człowieka, którego nie widział nigdy dotąd. Nie był już młody, a na twarzy miał blizny, jego oczy rozglądały się bystro i płomiennie. Cały przykryty był starym płaszczem. Tylko rajtarskie buty było widać. "Czego tu szukacie?" - zagadnął go chłop, "Nie straszno wam samemu na kościelnym dziedzińcu?" - "Niczego nie szukam," odrzekł, "I niczego się nie boję. Jestem jak chłopiec, co wyszedł by nauczyć się bać, lecz daremnie się trudził, który królewnę dostał za żonę, a z nią wielkie bogactwa, lecz wciąż był biedny. Jestem nikim jak tylko żołdakiem bez służby i chcę tu spędzić noc, bo nie mam innego schronienia." - "Jeśli się nie boicie," rzekł chłop, "toi pomóżcie mi czuwać nad tym grobem." - "Czuwanie to żołnierska rzecz," odparł. "Cokolwiek nas tu spotka, dobre czy złe, zniesiemy to razem." Chłop podał mu rękę i usiedli razem na grobie.
Spokojnie było do północy. Wtedy rozległ się w powietrzu ostry gwizd. Obydwaj strażnicy ujrzeli Złego, który wcielony stał przed nimi. "Precz, łajdaki," zawołał do nich, "Ten w grobie jest mój i przychodzę po niego. Jeśli sobie nie pójdziecie, przetrącę wam karki." - "Panie z czerwonym piórem," rzekł żołnierz, "Kapitanem moim nie jesteście i nie muszę was słuchać, a bać się nie nauczyłem. Idźcie swą drogą, my se tu posiedzimy." Diabeł pomyślał sobie: "Lepiej będzie złapać tych łachmytów na złoto, nastroił więc łagodniejsze struny i zapytał poufale, czy zechcieliby przyjąć sakwę złota i pójść z nią do domu. "Dobrze to brzmi," odparł żołnierz, "ale sakwą pełną złota nas nie kupicie. Jeśli dacie tyle złota, ile wejdzie do tego buta, oddamy wam pola i se pójdziemy." - "Tyle nie mam przy sobie," rzekł diabeł, "ale pójdę po nie. W sąsiednim miasteczku mieszka lichwiarz. Jest moim przyjacielem i chętnie mi tyle wyłoży." Gdy diabeł znikł, żołnierz zdjął swego lewego buta i rzekł: "Utrzemy nosa smoluchowi, dajcie no mi noża, kumie." Odciął od buta podeszwę i postawił obok pagórka w wysoką trawę na brzeg na pół zarośniętego dołu. "No i wszystko dobrze," rzekł, "teraz ten kominiarz może przyjść."
Obydwaj usiedli i czekali. nie trwało długo, a przyszedł diabeł. W ręku miał woreczek złota. "Sypcie," rzekł żołnierz i podniósł but odrobinę do góry, "ale chyba tego nie starczy." Czarny opróżnił woreczek, posypało się złoto, ale but pozostał pusty. "Głupi diabeł," zawołał żołnierz, "To się nie godzi! Czy nie mówiłem od razu? Wracajcie no i przynieście więcej! Diabeł pokiwał głową, poszedł i wrócił po godzinie z o wiele większym workiem pod pachą. "Sypcie," rzekł żołnierz, "ale wątpię, że but się napełni. Złoto brzęczało, kiedy wpadało do buta, lecz but pozostał pusty. Diabeł spojrzał swymi rozżarzonymi oczyma do środka i przekonał się, że to prawda. "Macie nieprzyzwoicie wielkie nogi," zawołał i wykrzywił usta. "Myślicie," odparł żołnierz, "że mam końskie kopyta jak wy? Od kiedy jesteście tacy skąpi? Nanoście złota, inaczej nic z naszego targu." Potwór poszedł sobie. Tym razem nie było go dłużej, a gdy w końcu się pokazał, stękał od ciężaru worka, co na jego plecach leżał. Wysypał go do buta, a ten napełnił się tyle co przedtem. Wściekł się i chciał go wyrwać żołnierzowi z ręki, lecz w tym momencie pojawił się pierwszy promień wschodzącego słońca na niebie i zły duch przepadł z głośnym krzykiem. Biedna dusza została ocalona.
Chłop chciał podzielić się złotem, ale żołnierz rzekł: "Oddaj biednym moją część, zamieszkam w twojej chacie i będziemy z reszty razem żyli w pokoju, jak długo Bóg pozwoli.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Kłos żyta

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

W dawnych, bardzo dawnych czasach, kiedy Pan Bóg we własnej osobie chodził jeszcze po ziemi, była ona o wiele bardziej płodna niż dzisiaj: wtedy kłosy dawały plon nie pięćdziesięcio- czy sześćdziesięcio-, ale czterysto- a nawet pięćsetkrotny. Ziarno obrastało źdźbło od samego dołu aż do samej góry, kłos miał taką długość, jak źdźbło. Ale tacy już są ludzie, że korzystając z obfitości dobra nie zważają na błogosławieństwo, które od Boga pochodzi, stają się obojętni i lekkomyślni.
Pewnego razu niewiasta przechodziła koło łanu żyta, a dziecko, które biegło u jej boku, wpadło do kałuży i pobrudziło sobie sukienkę. Matka zerwała garść pięknych kłosów i jęła czyścić nimi sukienkę dziecka. Kiedy Pan Bóg to zobaczył, rozgniewał się i rzekł:
- Odtąd żyto nie będzie miało kłosów, ludzie nie są godni niebieskich darów.
Ci, którzy byli przy tym obecni, przerazili się, padli na kolana i zaczęli prosić Boga, żeby choć trochę ziarna pozostawił na źdźble słomy: jeśli ludzie na to nie zasługują, to niech się chociaż zlituje nad niewinnymi kurami, które będą musiały zdechnąć z głodu. Pan Bóg przewidując ich nędzę, zmiłował się nad nimi i spełnił ich prośbę. Pozostawił na życie takie kłosy, jakie ma ono do dziś.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dobosz

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewnego wieczoru młody dobosz szedł całkiem sam przez pole aż dotarł nad jezioro. Na brzegu zobaczył trzy białe płótna . "Cóż za przedni len," rzekł i schował jedno z nich do torby. Poszedł do domu nie myśląc wcale o znalezisku i położył się do łóżka. Gdy już zasypiał, zadało mu się, jakby ktoś wymówił jego imię. Wytężył uszu i usłyszał: "doboszu, doboszu, obudź się." Nic nie widział w ciemnej nocy, ale wydawało mu się, że nad ziemią unosi się jakaś postać przed jego łóżkiem. "Czego chcesz?," zapytał. "Oddaj mi koszulę, którą mi zabrałeś wczoraj wieczorem," odpowiedział głos. "Oddam ci ją," rzekł dobosz, "jeśli mi powiesz, kim jesteś." - "Ach," odparł głos, "Jestem córką potężnego króla. Jestem w mocy pewnej wiedźmy, wygnano mnie na szklaną górę. Wraz z siostrami muszę każdego dnia kąpać się w jeziorze, lecz bez koszuli nie mogę odlecieć. Moje siostry już są daleko, lecz ja musiałam zostać." - "Uspokój się, biedaczku," rzekł dobosz, "chętnie ci ją oddam." Wyciągnął ją z torby i podał jej w ciemności. Złapała ją chcąc szybko odlecieć. "Poczekaj chwileczkę," powiedział, " może mógłbym ci pomóc." - "Możesz mi pomóc, jeśli wejdziesz na szklaną górę i uwolnisz mnie z mocy złej wiedźmy. Lecz nigdy nie dojdziesz do szklanej góry, a nawet jeśli będziesz bardzo blisko, to na nią nie wejdziesz." - "Czego pragnę, to i mogę," powiedział dobosz, "żali mi ciebie, a niczego się nie boję. Nie znam drogi, która prowadzi na szklaną górę." - "Droga wiedzie przez wielki las, gdzie mieszkają ludożercy," odpowiedziała, "więcej nie mogę ci powiedzieć." A potem usłyszał, jak odlatuje.
Dobosz wyruszył w drogę o wschodzie słońca, przewiesił swój bębenek i wszedł śmiało do lasu. Gdy już chwilkę szedł i nie zobaczył żadnego olbrzyma, pomyślał sobie "muszę obudzić tego śpiocha," zawiesił swój bęben z przodu i bił w werbel, że aż ptaki uciekały z drzew z krzykiem. Niedługo potem olbrzym, który leżał w trawie i spał, podniósł się do góry, a był tak wielki jak jodła. "Łotrze, " zawołał do niego, "co tak bębnisz i budzisz mnie z najlepszego snu?" - "Bębnię," odrzekł, "bo za mną idą tysiące i muszę im drogę wskazać." - "A czego oni chcą w moim lesie?" zapytał olbrzym. "Chcą cię ukatrupić i wyczyścić las z takiego plugastwa jak ty." - "Och," rzekł olbrzym, "Rozdepczę was jak mrówki" - "Myślisz, że możesz coś nam zrobić?" rzekł dobosz, "kiedy się schylisz, by jednego złapać, skoczy i schowa się, kiedy się położysz i zaśniesz, powyłażą ze wszystkich krzaków i wejdą na ciebie. A każdy ma młot ze stali przy pasie i tak rozwalą ci czaszkę." Olbrzym pochmurniał i pomyślał: "Ten podstępny ludek może naprawdę narobić mi kłopotów. Wilkom i niedźwiedziom miażdżę gardła, lecz nie ma dla mnie ochrony przed robakami drążącymi ziemię." - "posłuchaj, ludziku," rzekł, "odejdź, a obiecuję ci, że ciebie i twych kompanów ostawię w przyszłości w spokoju, a jeśli masz jeszcze jakieś życzenie, powiedz mi, a zrobię ci tę przysługę." - "Masz długie nogi," powiedział dobosz, "i szybciej biegasz niż ja. Zanieś mnie na szklaną górę, a dam swojakom znak, by cię zostawili w spokoju." - "Chodźże, robaku," rzekł olbrzym, usiądź mi na barkach, a zaniosę cię, gdzie chcesz." Olbrzym podniósł się, dobosz zaczął walić w werbel z całego serca. Olbrzym pomyślał, że to znak, by człeczy ludek się oddalił." Po chwili na drodze pojawił się drugi olbrzym, wziął dobosza od pierwszego i wsadził go sobie w dziurkę od guzika. Dobosz chwycił się guzika, a wielki był jak miska, trzymał się go mocno i wesoło się rozglądał. Wtem doszli do trzeciego, wyjął go z dziurki od guzika i posadził go na brzeg kapelusza. Jechał tak dobosz raz do góry raz w dół, a widział wszystko ponad drzewami, w końcu z daleka dojrzał górę, pomyślał więc, że "to na pewno szklana góra," i tak też było. Olbrzym zrobił jeszcze parę kroków i już byli u stóp góry, gdzie olbrzym go zdjął. Dobosz żądał, by go zaniósł na szczyt góry, ale olbrzym pokiwał głową, pomruczał coś przez brodę i ruszył w las.
Biedny dobosz stał przed górą, która była tak wielka, jakby poustawiać trzy góry jedna na drugiej, a przy tym tak gładka jak lustro. Nie wiedział, co począć by na nią wejść. Zaczął się wspinać, lecz daremnie, ciągle ślizgał się w dół. "Gdybym był ptakiem," pomyślał, ale cóż mogło pomóc pobożne życzenie, skrzydła mu przecież nie rosły. Gdy tak stał i nie wiedział, co począć, dojrzał w oddali dwóch mężczyzn, którzy strasznie się kłócili. Podszedł do nich i zobaczył, że poróżnili się z powodu siodła, które leżało przed nimi na ziemi, a które każdy z nich chciał mieć. "Ale z was głupcy," rzekł, "kłócicie się o siodło, a nie macie konia." - "Siodło jest tego warte by się o nie kłócić." odpowiedział jeden z mężczyzn, "Kto na nim siądzie i pomyśli sobie o jakimś miejscu, choćby na końcu świata, znajdzie się tam w oka mgnieniu." Siodło jest wspólne. Teraz moja kolej by na nim usiąść, ale tamten nie chce mnie puścić." - "Zaraz zakończę ten spór," rzekł dobosz, odszedł kawałek dalej i wetknął w ziemię biały drążek. Gdy wrócił, rzekł: "A teraz biegnijcie do celu, kto wygra, siądzie na siodło pierwszy." Obaj rzucili się do galopu, lecz ledwo zrobili parę kroków, a już dobosz bujał się na siodle, pomyślał o szklanej górze i w mgnieniu oka był na jej szczycie. Na górze była równina, stał tam stary kamienny dom, a przed domem był wielki staw rybny, za nim zaś ciemny las. Nie widział ludzi ni zwierząt. Było cicho i tylko wiatr grał na liściach drzew, a chmury płynęły nisko nad jego głową. Podszedł do drzwi i zapukał. Gdy zapukał trzeci raz, otworzyła starucha o brązowej twarzy i czerwonych oczach. Na długim nosie miała okulary i bystro nań patrzyła, potem zapytała, czego dusza pragnie. "Wejść, zjeść i przenocować," odpowiedział dobosz. "Niech ci będzie," odpowiedziała stara, "jeśli w zamian wykonasz trzy prace." - "Czemu nie?" - odpowiedział, "Pracy się nie boję, nawet jeśli jest ciężka." Stara wpuściła go, dała mu jeść, a na wieczór dobre łóżko. Rano, gdy się już wyspał, starucha zdjęła ze swego suchego palca naparstek, podała doboszowi i rzekła: "Teraz czas na robotę. Opróżnij tym naparstkiem staw, lecz przed nocą musisz skończyć, a wszystkie ryby, które są w wodzie, muszą być poukładane według gatunku i wielkości." - "Dziwna praca," rzekł dobosz, ale poszedł nad staw i zaczął czerpać wodę. Czerpał cały ranek, lecz co można zrobić naparstkiem z taką ilością wody, a niechby i przez tysiąc lat? W południe pomyślał sobie: "Wszystko na darmo, obojętnie czy pracuję czy nie," przestał czerpać i usiadł. Wtedy z domu wyszła dziewczyna, podała mu koszyczek z jedzeniem i rzekła: "Siedzisz taki smutny..., co ci jest?" Spojrzał na nią i ujrzał, że jest piękna. "Ach," powiedział, "Nie mogę skończyć pierwszej pracy, a co będzie z resztą? Wyszedłem by szukać królewny, która miała tu mieszkać, lecz jej tu nie ma, odejdę więc." - "Zostań," powiedziała dziewczyna, "Pomogę ci w potrzebie. Jesteś zmęczony, połóż głowę na moich kolanach i śpij. Kiedy wstaniesz, praca będzie skończona." Doboszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Gdy tylko zamknęły mu się oczy, przekręciła czarodziejski pierścień i rzekła: "Wodo odejdź, rybki z wody." Woda odpłynęła jak biała mgła a wiatr uniósł ją razem z innym chmurami, a ryby podskakiwały na brzegu i układały się jedna obok drugiej, każda według wielkości i rodzaju. Gdy dobosz się obudził, ujrzał ze zdziwieniem, , że wszystko się spełniło, lecz dziewczyna rzekła: "Jedna z ryb nie leży ze swojakami, lecz całkiem sama. Gdy stara przyjdzie wieczorem i zobaczy, że stało się, czego żądała, zapyta: "Co ta ryba robi tu sama?" Rzuć tedy rybą w jej twarz i powiedz: "Ta jest dla ciebie, stara wiedźmo." Starucha przyszła wieczorem, a gdy zadała to pytanie, rzucił jej rybą w twarz. Udała, że tego nie zauważyła. Milczała, lecz jej oczy spoglądały na niego złowrogo. następnego ranka rzekła: "Wczoraj było ci za lekko. Muszę ci dać cięższą robotę. Dzisiaj musisz ściąć cały las, drwa pociąć na polana i poukładać w sążnie. Wieczorem ma być wszystko gotowe." Dała mu siekierę, bijaka i kliny, lecz siekiera była z ołowiu, a bijak i kliny z blachy. Gdy zaczął rąbać, siekiera się poskręcała, a bijak i kliny pozgniatały. Nie wiedział, co począć, lecz w południe wróciła dziewczyna z jedzeniem pocieszając go: "Połóż głowę na moich kolanach," powiedziała, "i pij, a kiedy wstaniesz robota będzie skończona." Przekręciła swój pierścień, a w mgnieniu oka cały las padł na ziemię z wielkim trzaskiem. Drwa rozpadły się same na polana i układały w sążnie. Było tak, jakby niewidzialny olbrzym wykonał całą pracę. Gdy się obudził, dziewczyna rzekła: "Widzisz, drwa porąbane i poukładane, została tylko jedna gałąź. Gdy starucha przyjdzie dziś wieczorem i zapyta, co ta gałąź ma znaczyć, uderz ją tą gałęzią i powiedz: "Ta jest dla ciebie, ty wiedźmo" Stara przyszła i rzekła: "Widzisz, jak lekka była ta praca, ale dla kogo została ta gałąź?" - "Dla ciebie, ty wiedźmo," rzekł i uderzył ją gałęzią, lecz ona udawała, że nic nie poczuła, dziko się zaśmiała i rzekła: "Jutro rzucisz całe drewno na kupę i spalisz." Wstał o świcie i zaczął znosić drewno, ale jak jeden człowiek może przenieść cały las? Robota nie posuwała się do przodu. Lecz dziewczyna nie zostawiła go w potrzebie. Przyniosła mu w południe jedzenie, a gdy zjadł, położył głowę na jej kolanach i zasnął. Gdy się zbudził, paliła się góra drew potwornym płomieniem, a jęzory ognia strzelały po samo niebo. "Posłuchaj mnie," rzekła dziewczyna, "Gdy przyjdzie wiedźma, będzie ci rozkazywać różne rzeczy. Jeśli zrobisz, czego chce, bez strachu, nie może ci nic złego uczynić, lecz jeśli będziesz się bał, pochwyci się ogień i cię strawi. A gdy już zrobisz wszystko, co ci każe złap ją w obie ręce i rzuć w żar." Dziewczyna odeszła, a stara przyszła cichaczem: "Hu, zimno mi!" rzekła, "ale ogień płonie i ogrzeje moje stare kości, od raz mi lepiej, ale tam leży kloc, którego nie chcę spalić, przynieś mi go. Jeśli to zrobisz, będziesz wolny i możesz odejść, dokąd chcesz. Tylko żwawo wejdź w ogień." Dobosz nie zastanawiał się długo, skoczył w środek ognia, lecz ów nic mu nie uczynił, nawet włosów nie liznął. Wyciągnął więc kloc i go odłożył. Ledwo drewno dotknęło ziemi, a zmieniło się w piękną dziewczynę. Stanęła przed nim ta sama dziewczyna, która pomogła mu w potrzebie, a po jej jedwabnych sukniach lśniących złotem poznał, że była to królewska córka. Stara zaśmiała się, a jej śmiech był jak trucizna. "Myślisz, że ją masz, lecz jeszcze nie jest twoja." I właśnie chciała ruszyć na dziewczynę by ją zabrać, gdy dobosz złapał staruchę obiema rękoma, podniósł w górę i rzucił w gardziel płomieni, które wystrzeliły nad nią, jakby się cieszyły, że wolno było im strawić wiedźmę.
Królewna spojrzała na dobosza i zobaczyła, że był pięknym młodzieńcem, pomyślała, że zaryzykował swe życie, by ją wybawić, podała mu więc rękę i rzekła: "Dla mnie rzuciłeś na szalę wszystko, ja dla ciebie też zrobię wszystko. Jeśli obiecasz mi wierność, zostaniesz moim mężem. Bogactw mi nie brak, wystarczy nam tego, co nazbierała wiedźma." Zaprowadziła go do domu. Stały tam skrzynie i kufry wypełnione skarbami. Zostawili złoto i srebro, a zabrali szlachetne kamienie. Nie chciała dłużej zostać na szklanej górze, rzekł tedy do niej: "Usiądź na moim siodle, a sfruniemy na dół jak ptaki." - "Nie podoba mi się to siodło," rzekła, "wystarczy, że przekręcę moim pierścieniem, a będziemy w domu." - "Dobrze," odparł dobosz, "Zabierz nas przed bramę miasta." Byli tam w okamgnieniu, lecz dobosz rzekł: "Najpierw muszę iść do moich rodziców i powiedzieć im o wszystkim, czekaj mnie na tym polu, zaraz wrócę." - "Ach," powiedziała królewna, "proszę cię, uważaj, kiedy przybędziesz, nie całuj rodziców w prawy policzek, inaczej wszystko zapomnisz, a ja zostanę sama na tym polu." - "Jakże mógłbym cię zapomnieć?" rzekł i obiecał jej, że wkrótce wróci. Gdy wszedł do ojcowskiego domu, nikt nie poznał, kim jest, tak się zmienił, bo trzy dni na szklanej górze, były trzema długimi latami. Dał się tedy poznać, a rodzice zawiśli mu na szyi, a tak był wzruszony w swym sercu, że oboje pocałował w policzek nie myśląc o słowach dziewczyny. Gdy złożył pocałunek na ich prawym policzku, przepadła wszelka myśl o królewnie. Opróżnił swoje kieszenie, a szlachetne kamienie kładł garściami na stole. Rodzice nie wiedzieli wprost, co mają począć z takim bogactwem. Ojciec zbudował więc wspaniały zamek otoczony ogrodami, lasami i łąkami, jakby miał w nim mieszkać jakiś książę. A gdy skończył, rzekła matka: "Znalazłam dla ciebie dziewczynę, za trzy dni będzie wesele." A syn z radością godził się z tym, czego chcieli rodzice.
Biedna królewna stała długo przed miastem czekając na powrót młodzieńca. Gdy nadszedł wieczór, rzekła: "Na pewno pocałował rodziców w prawy policzek i o mnie zapomniał." Jej serce pełne było smutku, wyczarowała sobie samotny domek w lesie i nie chciała wracać na dwór swego ojca. każdego dnia szła do miasta i przechodziła koło jego domu, czasem patrzył na nią, ale jej nie poznawał. W końcu usłyszała, jak mówię ludzie: "Jutro jest jego wesele." Rzekła tedy: "Spróbuję odzyskać jego serce." Gdy świętowano pierwszy dzień wesela, przekręciła pierścień i rzekła: "Suknie lśniąca jak słońce." Wnet leżała przed nią suknia, która lśniła, jakby ją utkano z promieni słońca. Gdy wszyscy goście się zebrali, weszła do sali. Każdy podziwiał jej piękną suknię, a najbardziej narzeczona, która w sukniach miała wielkie upodobanie. Podeszła więc do obcej i zapytała, czy nie mogłaby jej sprzedać sukni. "Nie za pieniądze," odpowiedziała, "ale jeśli pozwolisz mi stać przed drzwiami, gdzie pierwszej nocy będzie spał pan młody, oddam ci ją." Narzeczona nie umiała poskromić swej żądzy i się zgodziła, lecz do wina dodała narzeczonemu usypiającego trunku, zapadł więc w głęboki sen. Gdy wszystko ucichło, królewna kucnęła u drzwi sypialni, otworzyła je trochę i zawołała:
"Doboszu, doboszu, usłysz nie,Czy całkiem o mnie zapomniałeś?Czy na górze ze mną nie siedziałeś?Czy nie ustrzegłam twego życia od wiedźmy złości?Czy nie podałeś mi ręki na znak wierności?Doboszu, doboszu, usłysz mnie."
Lecz wszystko było daremne, dobosz się nie obudził, a gdy nadszedł poranek, królewna musiała odejść z niczym. Drugiego wieczoru, przekręciła swój cudowny pierścień i rzekła: "Suknia srebrna jak księżyc." Gdy weszła na uroczystość w tej sukni, delikatnej jak promień księżyca, znów wzbudziła żądze narzeczonej, która w zamian za suknię, pozwoliła jej spędzić drugą noc u drzwi sypialni. Zawołała tedy w nocnej ciszy.
"Doboszu, doboszu, usłysz nie,Czy całkiem o mnie zapomniałeś?Czy na górze ze mną nie siedziałeś?Czy nie ustrzegłam twego życia od wiedźmy złości?Czy nie podałeś mi ręki na znak wierności?Doboszu, doboszu, usłysz mnie."
Lecz dobosz uśpiony nasennym trunkiem, nie obudził się. Smutna odeszła więc do swego leśnego domku. Lecz ludzie w domu słyszeli skargę nieznajomej dziewczyny i opowiedzieli o niej młodemu. Powiedzieli mu także, iż nie mógł nic usłyszeć, bo wino zmieszano mu z nasennym trunkiem. Trzeciego wieczoru królewna przekręciła pierścień mówiąc: "Suknia skrząca się jak gwiazdy." Gdy pokazała się w niej na uroczystości, narzeczona wprost wychodziła z siebie z podziwu dla sukni, która była o wiele piękniejsza od poprzednich i rzekła: "Muszę ją mieć." Dziewczyna i tę oddała w zamian za pozwolenie na spędzenie nocy u drzwi narzeczonego. Narzeczony nie wypił tym razem wina, które podano mu przed snem, lecz wylał je za łóżko. A gdy w domu wszystko ucichło, usłyszał delikatny głos, który go wołał.
"Doboszu, doboszu, usłysz nie,Czy całkiem o mnie zapomniałeś?Czy na górze ze mną nie siedziałeś?Czy nie ustrzegłam twego życia od wiedźmy złości?Czy nie podałeś mi ręki na znak wierności?Doboszu, doboszu, usłysz mnie."
Nagle pamięć wróciła. "Ach, " zawołał, "jak mogłem być tak niewierny, lecz winien jest pocałunek, który z radości serca złożyłem na prawym policzku rodziców. To on mnie ogłuszył." Wyskoczył z łóżka, chwycił królewnę za rękę i poprowadził do łoża rodziców. "Oto moja prawdziwa narzeczona," rzekł, "Jeśli pojmę za żonę tę drugą, dopuszczę się nieprawości." Gdy rodzice usłyszeli o tym, co zaszło, wyrazili swą zgodę. Na nowo zapalono światła w sali, sprowadzono cały majdan, sproszono przyjaciół i krewnych, a prawdziwe wesele świętowano w wielkiej radości. Pierwsza narzeczona w zadość uczynieniu mogła zachować suknie i była z tego bardzo zadowolona.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Złodziejski Majster

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewnego dnia siedział przed biednym domkiem stary człowiek ze swoją żoną. Chcieli odpocząć troszkę od pracy. Nagle podjechał wóz, który ciągnęły cztery kare rumaki. Wysiadł z niego bogato ubrany pan. Chłop wstał, podszedł do pana i zapytał, czego sobie życzy i w czym może mu służyć. Obcy podał staremu rękę i rzekł: "Nie chcę nic prócz wiejskiego jadła, uszykujcie mi kartofli, jakie w y jecie, usiądę z nimi przy waszym stole i z radością je zjem." Chłop uśmiechną się i rzekł: "Jesteście hrabią, albo i księciem, wielcy panowie miewają czasem takie chętki. Wasze życzenie niech będzie spełnione." Kobieta poszła do kuchni i zaczęła myć kartofle i trzeć je, chciała zrobić z nich pyzy, jakie chłopi jadają. Podczas gdy ona stała przy pracy, chłop rzekł do obcego "Chodźcie tymczasem ze mną do ogrodu, mam tam jeszcze coś do zrobienia." W ogrodzie kopał dziury i właśnie chciał sadzić drzewa. "Nie macie dzieci," zapytał obcy, "które pomogłyby wam w robocie?" – "Nie," odrzekł chłop, "Miałem syna," dodał, "ale dawno temu wyruszył w daleki świat. To było niewydarzone chłopaczysko, mądre i przebiegłe, ale nie chciał się nic uczyć, robił tylko głupie posty. W końcu uciekł i nic nie słyszałem o nim od tego czasu." Stary wziął drzewo, wsadził w dziurę, obok wbił palik, a gdy podsypał ziemi i ją ubił, uwiązał pień z dołu, na górze i po środku sznurkiem ze słomy do palika. "Powiedzcie mi," rzekł pan, "Dlaczego nie uwiążecie do palika tego krzywego, sękatego drzewa, które tam w rogu zgina się aż do ziemi, żeby rosło proste?" Stary uśmiechnął się i rzekł "Panie, mówicie po swojemu, ale widać, że ogrodnictwo to nie wasza dziedzina. To drzewo jest stare i wiele już przeszło, nikt go nigdy nie wyprostuje. Drzewa trzeba prostować póki są młode." – "To tak jak z waszym synem," rzekł obcy, "Gdybyście go prostowali, jak był młody, to by nie uciekł. Teraz pewnie stwardniał i zrobił się sękaty." – "Pewnie," odpowiedział stary, "Minęło tyle czasu od kiedy odszedł, na pewno się zmienił." – "Poznalibyście go, jakby stanął przed wami?" zapytał obcy, "Z twarzy ciężko, " odpowiedział chłop, "ale ma na sobie znak, znamię na plecach, wygląda ja fasola." Gdy to powiedział, obcy zdjął surdut, obnażył plecy i pokazał chłopu fasolę. "Dobry Boże," zawołał stary, "Naprawdę jesteś moim synem," i miłość do własnego dziecka obudziła się w jego sercu. "Ale," dodał, "jak możesz być moim synem, stałeś się wielkim panem, żyjesz w bogactwie i przepychu! W jaki sposób do tego doszedłeś?" – "Ach, ojcze," odparł syn, "młode drzewo nie było uwiązane do palika i urosło krzywe. Teraz jest za stare i nie będzie już proste. Jak to wszystko zdobyłem? Zostałem złodziejem. Lecz nie bójcie się, jestem złodziejskim majstrem, nie ma dla mnie zamka, ni rygla, co mi się spodoba, jest moje. Nie myślcie, że kradnę jak pospolity złodziej, biorę jeno co zbywa bogatym. Biedni ludzie są bezpieczni, wolę im dawać niż brać. A tego, co mogę mieć bez trudu, podstępu i zręczności, nawet nie tykam." – "Ach, mój synu, " rzekł ojciec, "I tak mi się to nie podoba, bo złodziej to w końcu i tak złodziej, powiadam ci, źle skończysz." – Zaprowadził go do matki, a gdy usłyszała, że to jej syn, płakała z radości, lecz gdy rzekł, że został złodziejskim majstrem, dwie rzeczki spływały jej po twarzy. Wreszcie rzekła "Nawet jeśli to złodziej, jest moim synem i moje oczy mogły go jeszcze raz ujrzeć."
Usiedli do stołu, on zaś znów jadł ze swoimi rodzicami lichą strawę, jakiej już dawno nie jadł. Ojciec rzekł: "Jeśli nasz pan, hrabia na zamku, dowie się kim jesteś i co robisz, nie weźmie cię na ręce by cię ukołysać, jak to robił przy chrzcielnicy, każe cię huśtać na stryczku." – "Nie martwcie się, ojcze, nic mi nie zrobi, bo znam się na moim rzemiośle. Sam do niego jeszcze dziś pójdę." Gdy zbliżał się wieczór, złodziejski majster wsiadł do wozu i pojechał do zamku. Hrabia przyjął go z grzecznością, bo uważał go za wielkiego pana. Gdy jednak obcy pozwolił się poznać, zbladł i przez pewien czas milczał. W końcu rzekł: "Jesteś moim chrześniakiem, dlatego okażę ci łaskę i będę dla ciebie pobłażliwy. A że się chwalisz, iż jesteś złodziejskim majstrem, wypróbuję twojej sztuki, a jeśli próby nie zdasz, będziesz miał wesele z córką powroźnika, a krakanie kruków będzie ci przygrywało." – "Panie hrabio, rzekł majster, "Wynajdźcie sobie trzy rzeczy, choćby nie wiem jak trudne, a jeśli zadania nie wykonam, róbcie ze mną, co wam się podoba." Hrabia namyślał się parę chwil, a potem rzekł: "Dobrze, najpierw ukradnij ze stajni mojego konia przybocznego, po drugie ukradniesz spode mnie i mojej żony prześcieradło, gdy zaśniemy, ale tak żebyśmy niczego nie spostrzegli, do tego jeszcze obrączkę mojej żony, po trzecie i na koniec ukradniesz z kościoła proboszcza i kościelnego. Miarkuj sobie to wszystko, bo wyjdzie ci to gardłem."
Majster poszedł najpierw do pobliskiego miasta. Kupił tam od starej chłopki ubrania i je przywdział. Potem zafarbował sobie twarz na brązowo, domalował sobie jeszcze zmarszczki, że żaden człek by go nie poznał. W końcu napełnił beczułkę starym węgierskim winem, z którym zmieszał mocny środek nasenny. Beczułkę ułożył w koszu, który wziął na plecy i ruszył powolnym, chwiejnym krokiem do zamku hrabiego. Było już ciemno, gdy dotarł, usiadł na dziedzińcu na kamieniu i zaczął kaszleć, jak stara, chora na płuca baba i pocierał ręce, jakby mu było zimno. Przed drzwiami stajni leżeli żołnierze wokół ogniska, jeden z nich dostrzegł kobietę zawołała: "Chodźcie bliżej, mateczko, ogrzejcie się przy nas. Nie masz jeszcze noclegu i przyjmiesz ten, który ci dadzą." Stara przyczłapała, poprosiła, by zdjęto jej z pleców kosz i usiadła z nimi przy ogniu. "Cóż tam masz za beczułkę, stary rupciu?" zapytał jeden. "Dobry łyczek wina," odpowiedziała, "żyję z handlu, za pieniądze i dobre słowo, dam wam szklaneczkę." - "Dawaj no tutaj," rzekł żołnierz, a gdy skosztował z e szklaneczki, zawołał, "Dobre wino, wypiję jeszcze jedną," kazał sobie polać, a reszta poszła za jego przykładem. "Chodźta, kamraci," zwołał jeden do tych, co siedzieli w stajni, " mamy tu mateczką z wińskiem, takim starym jako ona sama, weźcie i wy łyczka, ogrzeje wam żołądki lepiej niż nasz ogień." Stara zaniosła beczułkę do stajni. Jeden usiadł na osiodłanego konia, drugi trzymał uzdę w ręku, trzeci trzymał ogon. Polewała, ile chcieli, aż źródło wyschło. Niedługo jednemu wypadła uzda z ręki, opadł i zaczął chrapać, drugi puścił ogon, a chrapał jeszcze głośniej. A ten na siodle, został na nim, ale pochylił się głową aż do końskiej szyi, spał i powietrze leciało mu z ust jak z kowalskiego miecha. Żołnierze na zewnątrz już dawno posnęli, leżeli na ziemi i ani się ruszyli, jakby byli z kamienia.
Gdy złodziejski majster ujrzał, że mu się powiodło, dał jednemu linę w rękę zamiast uzdy, drugiemu, który trzymał ogon, dał słomianą wiechę, ale co miał zrobić z tym na końskim grzbiecie? Zrzucić go nie chciał, mógłby się zbudzić i podnieść krzyk. Ale znał na to radę, odpiął pasek od siodła, przywiązał do siodła parę lin, które wisiały na pierścieniach u ściany i podniósł jeźdźca do góry razem z siodłem, potem przywiązał liny do słupka. Wnet uwolnił konia z łańcucha. Gdyby jednak wyjechał na bruk dziedzińca, usłyszano by w zamku hałas. Obwiązał więc kopyta starymi szmatami, wyprowadził ostrożnie konia, wsiadł na niego i uciekł.
O świcie majster popędził na swym skradzionym koniu do zamku. Hrabia właśnie wstał i wyglądał przez okno. "Dzień dobry, panie hrabio," zawołał do niego, "oto koń którego szczęśliwie wyprowadziłem ze stajni. Patrzcie tylko, jak wasi żołnierze leżą i śpią, a kiedy pójdziecie do stajnie, to zobaczycie, jak wygodnie się urządzili wasi strażnicy." Hrabia się uśmiał, potem rzekł "Raz ci się udało, ale drugim razem już się nie poszczęści. Ostrzegam cię, że jeśli spotkam cię jako złodzieja, to i potraktuję cię jak złodzieja." Gdy hrabina wieczorem poszła do łóżka, zacisnęła mocno rękę z obrączką, a hrabia rzekł "Wszystkie drzwi są zamknięte i zaryglowane, ja będę czuwał i czekał na złodzieja. Wejdzie przez okno, to go ustrzelę." Złodziejski majster wyszedł w ciemności do szubienicy, odciął ze stryczka biednego grzesznika, który tam wisiał i na plecach zaniósł do zamku. Pod sypialnię podstawił drabinę, posadził truposza na barkach i zaczął się wspinać. Gdy był już tak wysoko, że głowa nieboszczyka ukazała się w oknie, hrabia, który czyhał już na niego w swym łożu, nacisnął spust pistoletu. Majster natychmiast wypuścił biednego grzesznika, sam też zeskoczył z drabiny i schował się w kącie, Noc rozświetlona była przez księżyc, także majster mógł wyraźnie zobaczyć, jak hrabia schodzi przez okno po drabinie i nieboszczyka niesie do ogrodu. Zaczął tam kopać dziurę, do której go włożył. "Teraz," pomyślał złodziej, "nadszedł najlepszy moment," Chyżo wykradł się ze swojego kąta, wszedł po drabinie do góry, dokładnie do alkowy hrabiny. "Droga żono," zaczął głosem hrabiego, "Złodziej nie żyje, mimo wszystko to mój chrześniak, więcej zatem niż jakiś łajdak i łotr: Nie oddam go pastwie publicznej hańby, współczuję też biednym rodzicom. Pochowam go w ogrodzie zanim sprawa wyjdzie na jaw. Daj mi prześcieradło, to zawinę zwłoki i pochowam jak psa." Hrabina dała mu prześcieradło. "Wiesz co," dodał złodziej, "Mam przypływ wspaniałomyślności, daj jeszcze obrączkę, nieszczęśnik ryzykował życiem, niech weźmie ją do grobu." Nie chciał się sprzeciwiać hrabiemu, i choć niechętnie, zdjęła obrączkę z palca i mu podała. Złodziej zwiał z obiema rzeczami i szczęśliwie wrócił do domu, zanim hrabia w ogrodzie wykonał robotę grabarza.
Hrabia robił straszne miny, gdy następnego ranka przyszedł majster i przyniósł mu prześcieradło i obrączkę. "Umiesz czarować?" rzekł do niego, "kto cię wyciągnął z grobu, do którego sam cię włożyłem, i cię przywrócił do życia?" – "To nie mnie pogrzebaliście," rzekł złodziej, "Jeno biednego grzesznika z szubienicy," i opowiedział mu szczegółowo, jak się to wydarzyło, a hrabia musiał mu przyznać, że jest mądrym i chytrym złodziejem. "Ale to jeszcze nie koniec," dodał, "musisz jeszcze wypełnić trzecie zadanie, a jeśli ci się nie powiedzie, nic z tego wszystkiego." Majster się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
Gdy zapadła noc, przyszedł do wiejskiego kościoła z długim worem na plecach, zawiniątkiem pod pachą i latarką w ręce. W worku miał raki, a w zawiniątku krótkie świece woskowe. Usiadł sobie na grobie, wyciągnął raka i przykleił im świeczkę do grzbietu. potem zapalił lampeczkę, postawił raka na ziemi i wypuścił. Wyciągnął drugiego raka z worka, zrobił z nim to co poprzednio i tak dalej, aż worek był pusty. Na końcu wyciągnął czarną szatę, który wyglądała jak habit, przykleił siwą brodę. Gdy w końcu był nie do poznania, wziął worek, w którym były raki, poszedł do kościoła i wlazł na ambonę. Zegar na wieży wybił właśnie dwunastą. Gdy ostatnie uderzenie przebrzmiało, zawołał gromkim przejmującym głosem: "Koniec, grzesznicy, koniec wszechrzeczy nadszedł, sąd ostateczny już blisko. Kto chce iść ze mną do nieba, nie włazi do wora. Jam jest Piotr, który bramy niebieskie otwiera i zamyka. Patrzcie, po cmentarzu łażą nieboszczyki i zbierają swe kości. Chodźcie, chodźcie i właźcie do wora, świat się kończy." Krzyk rozchodził się po całej wsi. Proboszcz i kościelny, którzy mieszkali najbliżej kościoła, usłyszeli to pierwsi, a gdy zobaczyli światła, które chodzą po cmentarzu, zrozumieli, że dzieje się coś niezwykłego i weszli do kościoła. Chwilę słuchali kazania, szturchnął potem kościelny proboszcza i rzekł: "Nie byłoby źle, musimy skorzystać z okazji, a przed nadejściem dnia sądnego łatwo dostaniemy się do nieba." – "Pewnie," odparł proboszcz, "Też o tym myślałem. Jak macie ochotę, to wyruszamy w drogę." – "Tak," odpowiedział kościelny, "Ale wy, księże proboszczu, macie pierwszeństwo, ja idę za wami." Proboszcz poszedł więc przodem i wszedł na ambonę, gdzie majster otworzył wór. Najpierw wszedł proboszcz, potem kościelny. Majster od razu zawiązał worek, załapał go za koniec i ściągnął po schodach. Jak często głowy głupców uderzały o stopnie, wołał, "Zaraz będzie z górki." Potem w ten sam sposób ciągnął ich przez wieś, a gdy przechodzili przez kałuże, wołał "Teraz idzie przez mokre chmury," a gdy wreszcie wciągał ich po zamkowych schodach, wołał "Jesteśmy teraz na schodach do nieba i zaraz będziemy w przedsionku." Gdy już byli na górze, zaciągnął worek do gołębnika, gołębie zaś trzepotały skrzydłami, a on rzekł "Słyszycie, jak anioły się cieszą i biją skrzydłami?" Potem zasunął rygiel i sobie poszedł.
Następnego ranka udał się do hrabiego i rzekł mu, że wykonał i to zadanie, uprowadził proboszcza i kościelnego z kościoła. "Gdzie ich zostawiłeś?" zapytał pan. "Leżą w worku, na górze w gołębniku i myślą, że są w niebie," Hrabia sam wszedł na górę i przekonał się, że mówi prawdę. Gdy uwolnił proboszcza i kościelnego z uwięzienia, rzekł: "Jesteś arcyzłodziej i wygrałeś swą sprawę. Tym razem wyjdziesz z tego z całą skórą, ale zważaj, byś odszedł z mego kraju, bo gdy kiedyś się w nim znajdziesz, możesz liczyć na wywyższenie na szubienicy." Arcyzłodziej pożegnał się z rodzicami, poszedł w daleki świat, i nit więcej o nim nie słyszał.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Świnka morska

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Była sobe raz piękna królewna, w której zamku, na wieży, znajdowała się sala o dwunastu oknach, wychodząca na wszystkie strony świata. Z okien tych mogła królewna dojrzeć całe swe państwo. Już z pierwszego widziała lepiej niż inni ludzie, z drugiego jeszcze lepiej, jeszcze lepiej z trzeciego i tak dalej aż do dwunastego, z którego widziała wszystko, co się dzieje na ziemi i pod ziemią, a nic nie mogło się ukryć przed jej wzrokiem. Ale królewna była bardzo dumna, nie chciała podlegać niczyjej władzy i chciała zachować dla siebie samej panowanie. Kazała więc ogłosić, że kto chce zostać jej małżonkiem, musi się tak ukryć, aby ona nie mogła go znaleźć. Kto jednak próbę podejmie, a ona go znajdzie, temu każe uciąć głowę i wbić ją na pal. Już dziewięćdziesiąt siedem pali z uciętymi głowami stało przed zamkiem i przez długi czas nikt się więcej do próby nie zgłaszał, a królewna myślała z radością:
- Pozostanę na zawsze wolna.
Tymczasem głosili się do niej trzej bracia i oświadczyli, że chcą popróbować szczęścia.
Najstarszy ukrył się w dole wapiennym, ale królewna dojrzała go zaraz z pierwszego okna, kazała go stamtąd wyciągnąć i obciąć mu głowę. To samo stało się z drugim bratem, który schował się w piwnicy zamkowej. Jego głowa wbita została na dziewięćdziesiąty dziewiąty pal.
Gdy przyszła kolej na trzeciego brata, młodzieniec rzekł:
- Daj mi, królewno, dzień do namysłu i pozwól trzy razy zgadywać, jestem bowiem ostatnim ze stu młodzieńców, którym wolno ubiegać się o twą rękę. Jeśli mi się wszystko nie uda, nie będzie mi już zależało na życiu.
Że chłopiec był ładny i tak serdecznie prosił, królewna odparła:
- Dobrze, zgadzam się, ale i tobie się nie powiedzie.
Nazajutrz młodzieniec namyślał się długo, gdzie by się tu ukryć, ale nic nie mógł wymyślić. Wreszcie chwycił fuzję i poszedł na polowanie. Wtem ujrzał kruka i wziął go na cel.
Ale kruk zawołał:
- Daruj mi życie, odwdzięczę ci się za to!
Opuścił więc młodzieniec fuzję i poszedł dalej. Po pewnym czasie przyszedł nad morze i ujrzał wielką rybę, która wypłynęła na powierzchnię. Kiedy wycelował do niej, ryba zawołała:
- Daruj mi życie, odwdzięczę ci się za to!
Poszedł więc dalej, aż spotkał kulawego lisa. Strzelił do niego i spudłował.
Wtedy lis zawołał:
- Chodź no tu i wyjmij mi cierń z nogi!
Myśliwy uczynił to wprawdzie, ale chciał potem zastrzelić lisa i ściągnąć z niego skórę.
Lis zaś rzekł:
- Daruj mi życie, odwdzięczę ci się za to!
A młodzieniec opuścił fuzję, że zaś wieczór już nastał, wrócił do domu.
Nazajutrz miał się gdzieś ukryć. Raniutko wyszedł do lasu, aby się jeszcze raz namyślić, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wtem ujrzał kruka, któremu poprzedniego dnia darował życie, rzekł więc:
- Darowałem ci wczoraj życie, poradź mi teraz, gdzie się mam ukryć, aby mnie królewna nie spostrzegła!
Kruk zamyślił się, a wreszcie rzekł:
- Już wiem!
Przyniósł z gniazda wielkie jajko, rozbił je na połowy, zamknął w nim młodzieńca i złożył jajko z powrotem, po czym siadł na nim.
Kiedy królewna podeszła do pierwszego okna, nie mogła dojrzeć młodzieńca, nie dostrzegła go też przez następne okna i już się poczęła niepokoić, gdy wreszcie przez jedenaste okno ujrzała go, kazała zabić kruka, wyjąć spod niego jajko i wydobyć młodzieńca.
- Pierwsza próba nie udała ci się - rzekła - ale jeśli się nie poprawisz, będziesz zgubiony.
Nazajutrz poszedł młodzieniec nad morze i zawołał rybę, której poprzedniego dnia darował życie.
- Poradź mi - rzekł - gdzie się ukryć, aby mnie królewna nie znalazła.
Ryba zamyśliła się, a wreszcie rzekła:
- Już wiem! Ukryję cię w swoim brzuchu.
I połknęła młodzieńca, po czym popłynęła na dno morza.
Królewna spojrzała przez pierwsze okno i nie dostrzegła młodzieńca, nie dojrzała go i przez następne, a gdy i przez jedenaste go nie dojrzała, przeraziła się bardzo, ale wreszcie spostrzegła go przez dwunaste okno, kazała zabić rybę i wyjąć z niej młodzieńca.
- I druga próba nie udała ci się - rzekła. - Twoja głowa trafi niechybnie na setny pal.
Nazajutrz poszedł młodzieniec do lasu i spotkał lisa.
- Darowałem ci przedwczoraj życie - rzekł. - Poradź mi więc, gdzie się schować, aby mnie królewna nie spostrzegła.
Lis zamyślił się i rzekł:
- To trudna sprawa!
Wreszcie jednak zawołał:
- Już wiem!
Zaprowadził młodzieńca do zaczarowanego źródła, zanurzył się w nim i wyszedł jako kuglarz jarmarczny. Młodzieniec musiał się także zanurzyć w źródle i wyszedł jako świnka morska. Kuglarz poszedł na rynek pokazując piękne zwierzątko. Zbiegło sie mnóstwo ludzi, aby ujrzeć sztuczki świnki morskiej. Przyszła wreszcie i królewna, a świnka morska tak jej się spodobała, że kupiła ją od kuglarza i dała mu za nią dużo pieniędzy. Zanim kuglarz wręczył świnkę morską królewnie, szepną zwierzątku na ucho:
- Gdy królewna podejdzie do okna, wleź szybko pod jej warkocz.
Gdy królewna wróciła do zamku, pobiegła zaraz do okien. Ale nie ujrzała młodzieńca przez żadne z nich. Wówczas z gniewu i przerażenia tak mocno zatrzasnęła okno, że szyby we wszystkich oknach rozbiły się na drobne kawałki i cały zamek zadrżał. Wtem poczuła świnkę morską pod swoim warkoczem. Rozgniewana rzuciła ją na ziemię i zawołała:
- Idź precz z moich oczu!
Świnka morska pobiegła do kuglarza i oboje udali się do źródła, gdzie odzyskali dawną postać. Młodzieniec podziękował lisowi i rzekł:
- Kruk i ryba są głupcami w porównaniu z tobą! To prawda, że ty znasz najlepsze fortele.
Kiedy młodzieniec powrócił do zamku, królewna czekała nań już i poddała się swemu losowi. Natychmiast wyprawiono wesele, a młodzieniec został królem i panem całego kraju. Nie opowiedział on nigdy swej małżonce, gdzie był schowany za trzecim razem i kto mu pomógł, myślała więc, że uczynił to własną sztuką, toteż miała dlań wielki szacunek, myśląc:
- Oto ktoś, kto jest mądrzejszy ode mnie.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Okruchy ze stołu

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Rzekł raz kogucik do swoich kurek:
- Biegnijcie raz dwa do izby, wydziobiemy sobie okruchy ze stołu. Nasza gospodyni poszła do sąsiadów w odwiedziny.
Kurki na to:
- Nie, ani nam to w głowie, wiesz przecież, jak gospodyni nam zawsze urąga.
Kogucik upierał się:
- Ale ona nie będzie o tym wiedziała. Chodźcie prędko! Ona by nam nigdy nic dobrego nie dała.
Kurki powtarzały swoje:
- Nie, nie, nie wejdziemy do izby i koniec!
Kogucik nie dawał im jednak spokoju dopóty, dopóki go nie usłuchały. Weszły wreszcie do izby, wskoczyły na stół i zaczęły w wielkim pośpiechu wydziobywać okruchy. I wtedy właśnie powróciła gospodyni, chwyciła zaraz kij, wypędziła łakomczuchów i przetrzepała im porządnie piórka.
Kiedy już wszyscy znaleźli się na podwórku, kurki zagdakały do kogucika:
- Ko-ko-ko, a nie mówiłyśmy?
A kogucik zaśmiał się i odpowiedział:
- Kukurykuuu! Wiedziałem przecież, że tak będzie!
Po czym wszyscy rozbiegli się w różne świata strony.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Chłop i Diabeł

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz mądry a szelmowski chłopek, o którego psotach można by wiele prawić. Najpiękniejsza zaś historia opowiada jak z diabła zrobił błazna.
Chłopek uprawiał raz pole i już szykował się do domu, gdy zapadł zmierzch. Na środku swego pola zobaczył wtem kopiec ognistych węglików. Podszedł do niego galancie zadziwiony, a tam na górce żaru siedzi mały czarny diabeł. "Siedzisz pewnie na skarbie, " rzekł chłopek. "A jakże," odrzekł diabeł, "na skarbie, w którym jest więcej złota i srebra, niż widziałeś w życiu." - "Skarb leży na moim polu i należy do mnie, " rzekł chłopek. "Będzie twój," powiedział diabeł, "jak mi oddasz połowę tego, co przez dwa lata to pole z siebie wyda: złota mam dosyć, pragnę zaś owoców tej ziemi." Chłopek zgodził się na ten handel. "Abyśmy się nie kłócili przy podziale," rzekł, "do ciebie będzie należało to, co jest nad ziemią." Diabłu się to spodobało, lecz chytry chłopek zasiał buraki. Gdy nadszedł czas żniw, pojawił się diabeł. Przyszedł po swoją dolę, lecz nie znalazł nic prócz żółtych suchych liści, a chłopek, zupełnie zadowolony, wykopywał swoje buraki. "Tym razem ty miałeś korzyść," rzekł diabeł, "ale następnym razem tak nie będzie. Twoje jest to, co rośnie nad ziemią, a moje co jest pod." - "Zgoda," odpowiedział chłopek. Gdy naszedł czas siewu, chłopek nie zasiał buraków, lecz pszenicę. Kiedy ziarno było już dojrzałe, chłopek poszedł na pole i ścinął pełne kłosy aż do samej ziemi. Gdy przyszedł diabeł, nie znalazł nic prócz ścierniska i zapadł się wściekły w swej skalnej otchłani. "Tak trzeba robić lisa na szaro," rzekł chłopek i poszedł po swój skarb.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Wrzeciono, czółenko i igła

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Żyła sobie raz dzieweczka, którą odumarli rodzice, gdy jeszcze była małym dzieckiem. Na końcu wsi, w małej chatce, mieszkała samotnie jej chrzestna matka, która zarabiała na życie przędąc, tkając i szyjąc. Staruszka wzięła opuszczone dziecię do siebie, przyzwyczaiła je do pracy i wychowała w pobożności. Kiedy dziewczynka miała lat piętnaście, opiekunka jej zachorowała, przywołała ją do łóżka i rzekła:
- Córko moja, czuję, że śmierć moja się zbliża, pozostawiam ci ten domek, będzie cię on chronił od wiatru i chłodu, daję ci też wrzeciono, czółenko i igłę, abyś mogła sobie zarabiać na chleb.
Potem pobłogosławiła ją i dodała:
- Niechaj Bóg mieszka zawsze w twym sercu, a będzie ci dobrze.
Po tych słowach zamknęła oczy i zmarła. A gdy ciało jej oddawano ziemi, dzieweczka szła za trumną zalewając się łzami.
Odtąd sierotka żyła sama w małym domku, pilnie przędła, tkała i szyła, a błogosławieństwo poczciwej staruszki spoczywało na wszystkim, co czyniła. Zdało się, jakby len sam się mnożył w izdebce, a gdy tylko utkała sztukę płótna lub kobierzec czy uszyła koszulę, wnet znajdowała nabywcę, który płacił jej hojnie, tak iż nie odczuła nędzy i innych jeszcze mogła wspomagać.
W owym czasie jechał syn królewski przez kraj szukając sobie żony. Biednej nie mógł wziąć za żonę, bogatej zaś nie chciał.
Rzekł więc:
- Ta będzie moją żoną, która jest zarazem najbiedniejsza i najbogatsza!
Gdy przybył do wsi, gdzie mieszkała sierotka, począł się rozpytywać, kto tu jest najbogatszy i najbiedniejszy. Wymieniono mu nasamprzód najbogatszą dziewczynę i dodano, że najbiedniejszą jest dzieweczka, która mieszka w małym domku na końcu wsi. Bogata siedziała wystrojona przed domem, a gdy się królewicz zbliżył, wstała i skłoniła się przed nim. Królewicz spojrzał na nią, nie rzekł ani słowa i pojechał dalej. Gdy przybył do domku biednej, dzieweczka nie stała przed drzwiami, lecz siedziała w swej izdebce. Królewicz zatrzymał konia, zajrzał przez okno, przez które padały jasne promienie słońca, i ujrzał dzieweczkę, która siedziała przed kołowrotkiem i przędła pilnie. Podniosła wzrok, a gdy ujrzała królewicza, zarumieniła się, spuściła oczy i przędła dalej. Nie wiem, czy nitka była tym razem zupełnie równiutka, ale dzieweczka przędła tak długo, aż królewicz odjechał. Potem podeszła do okna, otworzyła je i rzekła:
- Tak gorąco jest w izbie!
Ale patrzała za nim, póki mogła dojrzeć jego biały pióropusz.
Potem wróciła znowu do pracy i przędła dalej. Wtem przypomniał się jej wierszyk, który matka chrzestna mówiła często, gdy sierotka siedziała przy pracy, rzekła więc:
Pomknijże, wrzeciono, wrzeciono moje,Sprowadź oblubieńca w nasze podwoje!
I cóż się stało! Wrzeciono wyskoczyło jej natychmiast z ręki i wymknęło się przez drzwi. A gdy wstała zdumiona, ujrzała, że mknie ono podskakując wesoło przez pole i przędzie za sobą złotą nić. Po chwili znikło jej z oczu.
Sierotka nie miała już teraz wrzeciona, wzięła więc do ręki czółenko, siadła do krosien i poczęła tkać.
Tymczasem wrzeciono przędło dalej, a w chwili, gdy się skończyła złota nić, dognało królewicza.
- Co widzę? - zawołał młodzieniec. - Czyżby to wrzeciono chciało mi pokazać drogę?
I zawrócił konia jadąc śladem złotej nitki.
Dzieweczka zaś siedziała przy pracy i zanuciła.
Ach, tkajże, tkaj, czółenko moje,Oblubieńcowi wskaż podwoje!
I w tejże chwili czółenko wyskoczyło z jej dłoni, pomknęło do drzwi i poczęło tkać od progu kobierzec tak piękny, jakiego jeszcze nie widziano. Po obu stronach kwitły róże i lilie, a w środku na złotym tle wiły się zielone gałązki, pośród których skakały zajączki i króliki. Pomiędzy nimi migały głowy jeleni i saren, a na gałązkach siedziały kolorowe ptaki. Tego tylko brakowało, aby zaśpiewały. Czółenko biegało pilnie tam i z powrotem i zdawało się, że to wszystko samo z siebie wyrasta.
Nie mając czółenka siadła dzieweczka do szycia. Trzymając igłę w ręku nuciła:
Igiełko droga, igiełko moja, szyj zawzięcie,Przygotuj izbę oblubieńcowi na przyjęcie!
A igiełka wnet wyskoczyła z jej palców i zakrzątnęła się po pokoiku. Jak gdyby duchy niewidzialne pracowały, wnet pokrył się stół i ławki zielonym suknem, krzesła atłasem, a w oknach zawisły piękne firanki.
Zaledwie igiełka uczyniła ostatni szew, dzieweczka ujrzała przez okno białe pióra na kapeluszu królewicza, którego sprowadziło wrzeciono swą złotą nitką. Królewicz zsiadł z konia, wszedł po kobiercu do domu, a gdy otwarł drzwi do izdebki, ujrzał sierotkę, w skromnej sukience, lecz lśniącą jak róża na krzewie.
- Ty jesteś najbiedniejszą i najbogatszą zarazem - rzekł. - Pójdź, będziesz moją żoną.
Dzieweczka milczała, ale podała mu dłoń. Wówczas królewicz ucałował ją i wyprowadził z izdebki. Wziął ją na swego konia i powiódł do zamku królewskiego, gdzie natychmiast wyprawiono huczne wesele. Wrzeciono zaś, czółenko i igłę przechowywała młoda królowa w skarbcu czcząc je i szanując.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Jeż i zając

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Cała ta historia jest właściwie zmyślona, Dzieci, lecz mimo to jest prawdziwa, bo jak mawiał mój dziadek, od którego ją znam, gdy ją opowiadał, "Musi być prawdziwa, mój synu, inaczej nie można by jej opowiadać." A historia ta wydarzyła się tak:
Było to jesienią pewnego niedzielnego poranka, właśnie kwitła gryka, słońce wzeszło na niebie, a wiatr dął po ścierniskach, skowronki śpiewały wysoko w powietrzu, pszczoły brzęczały w gryce. Ludzie szli w odświętnych strojach do kościoła, a wszystkie stworzenia były zadowolone, jeż także.
Stał przed swoimi drzwiami, miał skrzyżowane ręce, gapił się w poranny wiatr i nucił sobie piosenkę pod nosem, dokładnie tak dobrze i tak źle jak niedzielnymi rankami czynią to jeże. Gdy tak sobie śpiewał, pomyślał, że podczas gdy jego żona myje i ubiera dzieci, mógłby pospacerować troszeczkę po polu i zobaczyć, jak się ma brukiew. Brukiew była blisko domu i często jadał ją z rodziną, dlatego patrzył na nią jak na swoją.
Jak pomyślał, tak uczynił. Zamknął drzwi za sobą i ruszył w drogę na pole. Nie był jeszcze daleko, obchodził właśnie gąszcz tarniny, który stał przed polem, gdy dojrzał zająca, który wyruszył za podobnym interesem, a mianowicie obejrzeć swoją kapustę. Gdy jeż zobaczył zająca, życzył mu miłego poranka, lecz zając, który na swój sposób był wytwornym panem, a w dodatku bardzo zarozumiałym, nie odpowiedział na pozdrowienie jeża, lecz rzekł z dziką miną: "Jak to jest, że latasz tu tak wczesnym rankiem."
"Spaceruję," rzekł jeż.""Spacer?" uśmiechnął się zając. "Mógłbyś używać nóg do bardziej pożytecznych rzeczy."
Ta odpowiedź rozzłościła jeża. Wszystko mógł znieść, ale nie o swoich nogach, bo z natury są krzywe.
"Wyobrażasz sobie, że swoimi nogami więcej zdziałasz?" powiedział."Tak właśnie myślę," rzekł zając."Może spróbujemy," rzekł jeż, "Założę się, że będę szybszy od ciebie w wyścigach.""Ty? Ze swoimi krzywymi nóżkami?" rzekł zając. "Można się uśmiać. Ale jeśli masz ochotę, o co się założymy?""O złotego dukata i butelkę wódki," rzekł jeż."Zakład przyjęty," rzekł zając, "Przybij i możemy zaczynać.""Nie, nie ma pośpiechu," rzekł jeż, "Jeszcze nic nie jadłem, najpierw pójdę do domu uszczknąć śniadania. Za godzinę jestem z powrotem."Po tym poszedł, a zając był wielce rad. Po drodze jeż sobie myślał: "Zając polega na swoich długich nogach, ale ja go i tak załatwię. To wprawdzie wytworny pan, ale głupi typ i za to zapłaci."
Gdy przyszedł do domu, rzekł do żony: "żono, ubieraj się prędko, musisz ze mną iść w pole.""A o co chodzi?" zapytała żona."Założyłem się z zającem o złotego dukata i flaszkę wódki, że prześcignę go w biegach. Musisz przy tym być""O mój Boże, mężu," zaczęła krzyczeć, "straciłeś rozum? Jak chcesz wygrać z zającem?""Zamknij dziób," rzekł jeż, "To moja sprawa. Nie mieszaj się w męskie sprawy! Marsz, ubierz się i chodź ze mną!" Co więc pani jeżowa miała czynić? Musiała słychać, czy chciała, czy nie.
Gdy oboje byli w drodze, rzekł jeż do żony: Uważaj, co powiem. Będziemy się ścigać na tym długim polu. Zając będzie biegł w jednej bruździe, a ja w drugiej, a tam zaczniemy. Nie musisz nic robić, jak tylko stanąć z tyłu w tamtej bruździe, a gdy zając wyjdzie ze swojej, zawołaj mu z naprzeciwka, "Już tu jestem!"
Poszli więc na pole, jeż poprowadził swą żonę na miejsce i ruszył w stronę przeciwnego brzegu pola. Gdy tam dotarł, zając już czekał. "Można zaczynać?" zapytał."Ma się rozumieć," odparł jeż."No to jazda." Każdy stanął w swojej bruździe. Zając liczył: "jeden, dwa, trzy," i wyskoczył jak błyskawica przez pole. Jeż pobiegł zaś jeno dwa kroki, potem skrył się w bruździe i spokojnie czekał. Gdy zając w pełnym biegu dopadł drugiego końca pola, zawołała do niego żona jeża: "Już tu jestem!"
Zając był tęgo zadziwiony, nie przyszło mu do głowy nic innego, jak to, że to jeż we własnej osobie przed nim stoi. Jak wiadomo pani jeż wygląda tak samo jak pan jeż. "To nie może być," zawołał, "jeszcze raz biegniemy w drugą stronę!" I znowu poszedł jak błyskawica, że mu uszy na głowie latały. A żona jeża została spokojnie na miejscu, a gdy zając wrócił na drugą stronę, zawołał do niego jeż: "Już tu jestem!"Zając wychodził z siebie ze złości i krzyczał: "Biegniemy jeszcze raz, jeszcze raz wkoło!""Nie ma sprawy," odparł jeż, "Ile razy masz ochotę."Biegał więc zając siedemdziesiąt trzy razy, a jeż ciągle dotrzymywał mu kroku. A za każdym razem, gdy zając był na mecie z tyłu albo z przodu pola, jeż albo jego żona mawiali: "Już tu jestem."Przy siedemdziesiątym czwartym razie zając nie dotarł już do celu. Padł po środku pola, krew leciała mu nosem, padł martwy na ziemię. Jeż zabrał zaś swojego złotego dukata i butelkę wódki, zawołał żonę z drugiego końca pola i zadowoleni poszli do domu. A jeśli nie umarli, to żyją do dziś.
I tak zdarzyło się, że jeż na łące w Buxtehude zająca na śmierć zaganiał, a od tamtej pory żaden zając nie ważył się ścigać z jeżem z Buxtehude.
Nauka zaś z tej historii jest taka, po pierwsze: nikomu, choćby nie wiem, jakim był dostojnym panem, nie wolno pokpiwać sobie z mniejszego, choćby nawet to był jeż. A po drugie, że to dobrze, gdy ktoś bierze sobie żonę z tego samego stanu, która wygląda tak samo jako on. Więc kto jest jeżem, niech sobie bierze żonę z jeżowego gatunku.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Prawdziwa Narzeczona

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Była sobie kiedyś dziewczyna, była młoda i piękna, lecz jej matka wcześnie umarła, a macocha nie szczędziła jej przykrości. Gdy dała dziewczynie jaką robotę, choćby nie wiem jak ciężką, pracowała niezmordowanie z całych swoich sił, lecz nie poruszało to serca złej kobiety i nigdy nie była zadowolona, nigdy jej nie starczało. Im pilniej dziewczyna pracowała, tym więcej prac jej dawano, a macochy nie zaprzątała żadna inna myśl, jak tylko w jaki sposób nałożyć na pasierbicę jeszcze większe jarzmo, a jej żywot uczynić jeszcze bardziej gorzkim.
Pewnego dnia rzekła do dziewczyny: "Masz tu dwanaście funtów pierza, oskubiesz je, a jeśli nie skończysz do wieczora, czeka cię lanie. Myślisz, że możesz tak cały dzień leniuchować?" Biedna dziewczyna zabrała się do roboty, a łzy ciekły jej po policzkach, bo wiedziała, że nie można wykonać tej pracy w jeden dzień. Gdy leżała już przed nią kupka pierza, a dziewczyna westchnęła lub tylko złożyła ręce w strachu, pierze roznosiło się w powietrzu, musiała je zbierać i pracę zaczynać od nowa. Oparła więc łokcie na stole, twarz złożyła w dłonie i zawołała: "Czy nie ma nikogo na tej Bożej ziemi, kto się nade mną zmiłuje?" I wtem usłyszała łagodny głos, który mówił: "Pociesz się, moje dziecko, przyszłam aby ci pomóc." Dziewczynka spojrzała na staruszkę, która stała obok niej. Złapała przyjaźnie dziewczynę za rękę i rzekła: "Powiedz mi, co cię trapi." A ponieważ mówiła ze szczerego serca, opowiedziała jej dziewczyna o swoim smutnym życiu, o jarzmie, jakie na nią kładziono wciąż od nowa, nim i ze starym uporać się zdołała.. "Jeśli nie skończę dziś wieczorem tych piór, macocha mnie zbije, jak mi obiecała, a wiem, że słowa dotrzyma." Jej łzy zaczęły kapać, a dobra staruszka rzekła: Nie martw się, moje dziecko, odpocznij, a ja popracuję za ciebie." Dziewczyna położyła się na łóżko i wnet zasnęła. Staruszka usiadł przy stole z piórami i hu! Pióra poczęły się odrywać od szypułek, choć ich nawet nie tknęła swymi suchymi rękoma. Wnet dwanaście funtów było zrobione. Gdy dziewczyna zbudziła się, leżały przed nią góry śnieżnobiałego puchu, a w pokoju wszystko było uprzątnięte, lecz staruszka zniknęła. Dziewczyna podziękowała Bogu i siedziała w ciszy, aż nadszedł wieczór. Przyszła wtedy macocha i dziwiła się skończoną pracą. "Widzisz, gołąbeczku," rzekła, "czego można dokonać, gdy się pilnie pracuje? Mogłabyś zrobić coś jeszcze! Ale ty siedzisz z założonymi rękoma!" Gdy wyszła, rzekła jeszcze, "To stworzenie potrafi więcej niż tylko jeść chleb. Muszę dać jej cięższej pracy."
Następnego ranka zawołała dziewczynę i rzekła: "Masz tu łyżeczkę, musisz nią wyczerpać staw przed ogrodem. A jeśli nie skończysz do wieczora, wiesz, co cię czeka." Dziewczyna wzięła łyżeczkę i zobaczyła, że jest dziurawa, lecz nawet gdyby nie była dziurawa, nigdy nie mogłaby wyczerpać nią stawu. Zabrała się do roboty, uklękła przed wodą, w którą wpadały jej łzy i czerpała. Lecz dobra staruszka zjawiła się znowu, dowiedziała się skąd smutek dziewczyny pochodzi i rzekła: "Pociesz się, moje dziecko, idź w krzaki i połóż się do snu, a ja wykonam twoją pracę." Gdy staruszka była sama, dotknęła jeno stawu, woda uniosła się jak para do góry i zmieszała z chmurami. Staw w końcu był pusty. Dziewczyna obudziła się przed zachodem słońca, podeszła do stawu i zobaczyła, jak ryby w szlamie skaczą. Poszła do macochy i pokazała jej skończoną pracę. "Powinnaś była już dawno skończyć," rzekła i zrobiła się blada ze złości, lecz już obmyślała nowy plan.
Trzeciego ranka rzekła do dziewczyny: "na tej równinie zbudujesz mi piękny zamek, a na wieczór ma być gotowy." Dziewczyna przelękła się i rzekła: "Jak mam dokonać takiego dzieła?" – "Nie zniosę sprzeciwu!" krzyczała macocha, "Jeśli możesz dziurawą łyżką wyczerpać staw, to możesz też zamek zbudować. Jeszcze dziś się do niego wprowadzę, a jeśli czegoś będzie brakować, choćby najmniejszej rzeczy w kuchni czy piwnicy, wiesz, co cię czeka." Poszła więc dziewczyna, a gdy dotarła do doliny, leżały tam kamienie całymi kupami, lecz nawet najmniejszego ruszyć nie mogła, choć próbowała ze wszystkich sił. Usiadła więc i zapłakała, choć wciąż miała nadzieję na pomoc dobrej staruszki. A ta nie kazała długo na siebie czekać, przyszła i rzekła słowa pociechy: "Połóż się w cieniu i śpij. Ja zbuduję zamek. Jeśli cię to ucieszy, to sama możesz w nim zamieszkać." Gdy dziewczynka odeszła, staruszka dotknęła szarej skały, a kamienie poczęły się piętrzyć, jakby olbrzymy mur budowały. Na nim wznosił się wnet budynek, a było tak, jakby pracowały niewidzialne ręce i kładły kamień na kamieniu. Ziemia zadrżała, wielkie kolumny wystrzeliły z niej w górę i ustawiły się jedna obok drugiej, a na dachu układały się dachówki, a gdy nastało południe, obróciła się na dachu flaga pogodowa, jakby złota dziewica w zwiewnej szacie na szczycie wieży siedziała. Wnętrze zamku na wieczór stało gotowe. Ja staruszka to zrobiła, nie wiem, ale ściany na pokojach zdobne były w jedwab i aksamit, stały tam kolorowo haftowane stoły i bogato zdobione fotele przy stołach z a marmuru, z sufitów zwisały kryształowe żyrandole i odbijały się w gładkiej podłodze, zielone papugi siedziały z złotych klatkach, i nieznane ptaki śpiewały słodko, wszędzie był przepych, jakby miał się tu wprowadzić król. Słońce miało już zachodzić, gdy dziewczyna się zbudziła, a blask tysiąca światełek świecił w jej kierunku. Szybkim krokiem zbliżyła się do zamku, weszła przez otwarte drzwi do zamku. Schody przykryte były czerwonym dywanem, a złote balustrady cały w kwitnących kwiatach. Gdy ujrzała przepych pokojów, stanęła jak zamurowana. Kto wie, jak długo by tak stała, gdyby nie myśl o Macosze. "Ach," rzekła sama do siebie, "Gdyby wreszcie była zadowolona i przestała robić z mego żywota męczarnię." Dziewczyna poszła i pokazała jej, że zamek jest gotów. "Zaraz się wprowadzam," rzekła i podniosła się ze swego siedzenia. Gdy weszła do zamku, musiała oczy ręką przesłonić, tak oślepiał ją blask. "Widzisz," rzekła do dziewczyny, "Jak ci to łatwo poszło, mogłam ci dać coś cięższego do zrobienia." Przeszła przez pokoje, sprawdzała po wszystkich kątach, czy czego nie brakuje, czy coś nie jest popsute, lecz nic takiego nie znalazła. "Teraz zejdziemy na dół," rzekła rzucając złowrogie spojrzenia, "Muszę zbadać kuchnię i piwnicę, a jeśli o czymś zapomniałaś, kara cię nie minie." Ale w kuchni płonął ogień po piecem, w garnkach gotowały się potrawy, na ścianach poustawiane lśniące naczynia z mosiądzu. Nie brakowało niczego, nawet skrzyni na węgiel i wiadra z wodą. "Gdzie jest wejście do piwnicy?," zawołała, "Jeśli nie jest dobrze wypełniona beczkami z winem, będzie z tobą źle." Sama podniosła klapę od piwnicy i zeszła po schodach, lecz ledwo dwa kroki zrobiła, ciężka klapa zatrzasnęła się, bo była tylko słabo podparta. Dziewczyna usłyszała krzyk, podniosła klapę, by przyjść z pomocą, lecz macocha spadła i leżała bez duszy na ziemi.
Od tej pory wspaniały pałac należał tylko do dziewczyny. Na początku nie wiedziała, co począć z tym szczęściem, piękne suknie wisiały w szafach, skrzynie pełne były złota, srebra, pereł i szlachetnych kamieni i nie było życzenia, którego nie mogła sobie spełnić. Wnet zrobiło się głośno o jej pięknie i bogactwie na całym świecie. Codziennie przychodzili kawalerowie, lecz żaden jej się nie podobał. W końcu przybył syn króla, który umiał poruszyć jej serce. Zaręczyła się z nim. W zamkowym ogrodzie stała zielona lipa. Pewnego dnia siedzieli sobie pod nią w spokoju, on rzekł do niej: "Muszę wrócić do domu po zgodę mojego ojca na ślub. Proszę cię, poczekaj pod tą lipą, wrócę za parę godzin." Dziewczyna pocałowała go w lewy policzek i rzekła: "Bądź mi wierny i nie pozwól nikomu innemu pocałować się w ten policzek. Poczekam pod tą lipą aż wrócisz."
Dziewczyna czekała siedząc pod lipą, aż zaszło słońce, lecz on nie wrócił. Siedziała przez trzy dni od rana do wieczora, lecz daremnie. Gdy nie wrócił czwartego dnia, rzekła: "Pewnie spotkało go jakieś nieszczęście. Pójdę go szukać i nie wrócę wcześniej, aż go znajdę." Zapakowała trzy najpiękniejsze ze swoich sukni, jedna haftowana w błyszczące gwiazdy, druga ze srebrnym księżycem, a trzecia ze złotymi słońcami, zawinęła garść szlachetnych kamieni w chustę i ruszyła w drogę. Wszędzie pytała za narzeczonym, lecz nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał. Jak świat daleki i szeroki szukała za nim, lecz go nie znalazła. W końcu została u pewnego chłopa jako pasterka. Swoje suknie i klejnoty zakopała pod kamieniem.
I żyła tak jako pasterka, pasła swoje stado, była smutna z tęsknoty za ukochanym. Miała cielaczka, przyzwyczaiła go do siebie, karmiła z ręki i mówiła:
"Cielaczku, uklęknij na listeczkiNie zapomnij swej pastereczkiJak królewicz zapomniał narzeczonąCo pod lipą siedziała zieloną."
Klękał więc cielaczek, a ona go głaskała.
Przeżyła parę lat sama i w smutku. Po kraju przeszła pogłoska, że córka króla ma świętować swój ślub. Droga do miasta prowadziła przez wieś, gdzie mieszkała dziewczyna, a zdarzyło się raz, że gdy pędziła swe stado, przejeżdżał tamtędy narzeczony. Siedział dumny na swym koniu i nawet na nią nie spojrzał, lecz ona poznała swego ukochanego. Było tak, jakoby jej kto ostry nóż w serce wbił.
"Ach," rzekła, "Myślałam, że będzie mi wierny, ale on zapomniał o mnie."
Następnego ranka znowu jechał tą drogą. Gdy był w pobliżu, rzekła do swego cielaczka:
"Cielaczku, uklęknij na listeczkiNie zapomnij swej pastereczkiJak królewicz zapomniał narzeczonąCo pod lipą siedziała zieloną."
Gdy usłyszał jej głos, spojrzał na nią z konia i zatrzymał się. Patrzył pastereczce w twarz, rękę trzymał przed oczyma, jakby się nad czymś zastanawiał, lecz wnet ruszył dalej i zniknął. "Ach," rzekła, "Już mnie nie zna," a jej żal był coraz większy.
Niedługo potem na dworze króla miała się odbyć wielka uczta. Cały kraj był na nią proszony. "Spróbuję tego ostatniego," pomyślała dziewczyna, a gdy nadszedł wieczór, poszła do kamienia, gdzie zakopała swe skarby. Wyjęła suknię ze złotymi sukniami, ubrała ją i ozdobiła szlachetnymi kamieniami. Swe włosy, ukryte pod chustą, rozpuściła, a długi loki opadły jej na ramiona. Poszła tak do miasta, a nikt nie dojrzał jej w ciemności. Gdy weszła do jasno rozświetlonej sali, wszyscy pełni podziwu schodzili jej z drogi, a nikt nie wiedział, kim była. Królewicz wyszedł jej naprzeciw, lecz jej nie poznał. Poprowadził ją do tańca i był tak zachwycony jej urodą, że o drugiej narzeczonej nawet nie pomyślał. Gdy uczta skończyła się, zniknęła w tłumie, pospieszyła do wioski przed wschodem słońca, gdzie z powrotem założyła suknię pasterki.
Następnego wieczoru wzięła suknię ze srebrnymi księżycami, a we włosy wpięła półksiężyc ze szlachetnych kamieni. Gdy pokazała się na uczcie, wszyscy odwrócili na nią oczy, a królewicz pospieszył jej naprzeciw i pełen miłości tańczył tylko z nią i nie spojrzał na żadną inną. Zanim odeszła, musiała mu obiecać, że ostatniego wieczoru jeszcze raz przyjdzie na ucztę.
Gdy zjawiła się trzeci raz, ubrała suknię z gwiazdami, które mrugały przy każdym kroku, a jej diadem i pas zrobione były z gwiazd z kamieni szlachetnych. Królewicz od dawna na nią czekał i podszedł do niej. "Powiedz, kim jesteś," rzekł, "Zdaje mi się, jakby cię znał od dawna." – "Nie wiesz," odpowiedziała, "Co robiłam, gdy się ze mną rozstawałeś?" Podeszła do niego i pocałowała go w lewy policzek. W tym momencie jakby łuska opadła z jego oczu i rozpoznał prawdziwą narzeczoną. "Chodź," rzekł do niej, nie zostanę tu dłużej," podał jej rękę i poprowadził do wozu. Jakby wiatr był woźnicą, tak gnały konie do cudownego zamku. Z daleka lśniły rozświetlone okna. Gdy przejeżdżali koło lipy, zaroiło się od bezliku świetlików, a lipa olała ich swoim zapachem. Na schodach kwitły kwiaty, z pokoju rozbrzmiewała pieśń zamorskich ptaków, w sali stał zebrany dwór, a ksiądz już czekał, by zaślubić narzeczonego z prawdziwą narzeczoną.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Biedny chłopiec w grobie

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Dawno temu żył sobie pewien ubogi pastuszek, któremu zmarł ojciec i matka. Władze oddały go do domu pewnego bogatego człowieka, który miał go karmić i wychować. Człowiek ten i jego żona zło mieli w swych sercach, przy całym swym bogactwie byli chciwi i zawistni, złościli się, gdy ktoś kęs z ich chleba do ust włożył. Cokolwiek biedny chłopczyk nie robił, dostawał mało do jedzenia, razów jeno dostawał więcej
Pewnego dnia miła paść kwokę z jej kurczętami. Polazła jednak ze swymi młodymi między krzewy żywopłotu, w tym samy momencie jastrząb wystrzelił w dół i porwał ją w powietrze. Chłopak krzyczał co sił "Złodziej, złodziej, łotr." Ale na cóż się to zdało? Jastrząb nie oddał swego łupu. Chłop usłyszał hałas, przybiegł, a gdy zrozumiał, że stracił kurę. wpadł we wściekłość i tak złoił chłopcu skórę, że nie mógł się ruszyć przez parę dni. Musiał teraz paść kurczęta bez kury, ale bieda z tym była jeszcze większa, bo jedno lazło tam inne znów tam. Pomyślał sobie więc, że mądrze by było, gdyby je sznurkiem związał, bo wtedy jastrząb nie mógłby ukraść żadnego. Był jednak w wielkim błędzie. Po paru dniach, gdy od tej bieganiny i głodu zasnął, przyleciał ów drapieżnik i złapał jedno z kurcząt, a ponieważ wszystkie były do niego przywiązane, porwał w dal i te, usiadł na drzewie i je połknął. Chłop właśnie wrócił do domu, a gdy zobaczył nieszczęście, wygarbował chłopcu skórę tak bezlitośnie, że musiał leżeć w łóżku przez wiele dnie.
Kiedy znów stanął na nogi, rzekł chłop do niego: "Jesteś dla mnie za głupi jak na pastucha. Będziesz więc służył jako posłaniec." Wysłał go wnet do sędziego, by zaniósł mu kosz pełen winogron, dał mu jeszcze list. Po drodze chłopaka dręczył głód i pragnienie tak okrutnie, że zjadł dwa grona. Sędziemu zaniósł kosz, lecz gdy ten przeczytał list i policzył grona, rzekł: "Brakuje dwóch!" Chłopiec wyznał szczerze, że zjadł brakujące trapiony głodem i pragnieniem. Sędzia napisał list do chłopa i zażądał jeszcze raz tyle winogron. Także tym razem chłopiec je zanieść wraz z listem. Gdy znowu poczuł okropny głód i pragnienie, nie mógł zrobić nic innego jak tylko znowu zjeść dwa grona. Tym razem jednak wyjął z kosza list, położył go pod kamieniem i usiadł na nim by listu nie można było dostrzec i nie mógł go zdradzić. Sędzia mimo tego postawił go z powodu dwóch brakujących sztuk na baczność. "Ach," rzekł chłopiec, "Skąd o tym wiecie? List nie mógł nic zdradzić, bo go przedtem pod kamień położyłem." Sędzia uśmiał się z jego prostoty i wysłał chłopu list, w którym go upomniał, aby biednemu chłopcu dawał więcej jadła i picia, by go nauczył co dobre, a co złe.
"Zaraz ci pokażę różnicę," rzekł zatwardziały człowiek, "Chcesz jeść, to musisz pracować, a jak zrobisz coś złego, będą uczyć cię baty." Następnego ranka zagonił go do ciężkiej roboty. Miał naciąć parę snopów słomy na żarcie dla koni. Chłop zagroził mu: "Za pięć godzin, " rzekł, "wracam. Jeśli ze słomy nie natniesz sieczki, zerżnę ci skórę tak, że się nie ruszysz." Chłop pojechał ze swoją żoną, parobkiem i dziewką na jarmark i nie zostawił chłopcu nic prócz malutkiego kawałka chleba. Chłopiec stanął przed sieczkarnią i zaczął pracować z całych sił. Zrobiło mu się gorąco, zdjął więc surdut i rzucił na słomę. W strachu, że nie zdąży, ciął i ciął aż w zapale pociął niechcący razem ze słomą swój surdut. Zbyt późno dostrzegł nieszczęście by dało się jeszcze naprawić. "Ach, " zawołał, "teraz to już koniec ze mną. Zły chłop nie groził mi na darmo. Jak wróci i zobaczy, co zrobiłem, zerżnie mi skórę na śmierć. Lepiej sam wezmę sobie życie.
Chłopiec słyszał raz, jak żona chłopa mówiła: "Pod łóżkiem mam garnek z trucizną." Rzekła tak jednak, by łakomczuchów trzymać z daleka, bo w środku był miód. Chłopiec wlazł pod łóżko, wyciągnął garnek i zjadł wszystko. "Nie wiem, " rzekł, "ludzie mówią, że śmierć jest gorzka, a mi smakuje słodko. Nie dziw, że żona chłopa tak często życzy sobie śmierci." Usiadł na stołeczku i gotów był umrzeć. Lecz zamiast słabnąć wzmocnił się od pożywnej strawy. "To chyba nie była trucizna," powiedział, "ale chłop raz powiedział, że w skrzyni na ciuchy leży flaszka z trutką na muchy. To na pewno prawdziwa trucizna i przyniesie mi śmierć." Lecz to nie była trutka na muchy a węgierskie wino. Chłopiec wyciągnął flaszkę i ją opróżnił. "Ta śmierć też jest słodka, " rzekł, lecz wkrótce wino poczęło uderzać mu do głowy i go oszołamiać. Myślał, że zbliża się koniec. "Czuję, że umrę, "powiedział, "Pójdę pod kościół szukać sobie grobu." Zataczając się odszedł Gdy doszedł już do kościoła, położył się do świeżo wykopanego grobu. Wciąż tracił zmysły. W pobliżu stała gospoda, gdzie świętowano wesele. Gdy usłyszał muzykę, myślał, że jest już w raju, aż wreszcie stracił wszystkie zmysły. Chłopiec już się nie obudził. żar gorącego wina i zimna rosa nocy odebrały mu życie. Pozostał w grobie, który sam sobie wyszukał.
Gdy chłop dowiedział się o śmierci chłopca, wystraszył się. Bał się, że stanie przed sądem. Strach ogarnął go okrutny, że nieprzytomny padł na ziemię. Przed piecem stała żona z patelnią pełną smalcu. Pobiegła mu z pomocą, lecz ogień uderzył w patelnię i obiął cały dom. Po paru godzinach leżał już w popiele. Lata, które pozostały im do śmierci, spędzili udręczeni wyrzutami sumienia w biedzie i nędzy.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Gwóźdź

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewien kupiec zrobił na targu dobre interesy, sprzedał wszystkie towary, a trzos napchał złotem i srebrem. Pragnął teraz przed zmierzchem powrócić do domu. Zapakował więc na swojego konia tobołek z pieniędzmi i wyruszył. W południe wypoczywał w pewnym mieście; jako że później zapragnął jechać dalej, przyprowadził mu parobek konia i rzekł:
"Panie, na lewym tylnym kopycie brakuje w podkowie gwoździa."
"Zostaw, niech tak zostanie," odpowiedział kupiec, "Muszę jeszcze przebyć sześć godzin, a żelazo z pewnością to przetrzyma. Śpieszę się."
Po południu, zatrzymał się ponownie i kazał przynieść rumakowi chleba, wnet przyszedł parobek do izby i rzekł:
"Panie, waszemu koniowi brakuje podkowy na lewym kopycie. Czy mam go zaprowadzić do kowala?"
"Zostaw niech tak zostanie," odpowiedział pan, "zostało mi jeszcze parę godzin, koń to z pewnością wytrzyma. Śpieszę się."
Jechał dalej, ale nie długo, ponieważ koń począł kuleć. Nie kulał długo, bo zaraz zaczął się potykać, ale także długo się nie potykał, bo zaraz upadł i złamał sobie nogę. Kupiec musiał pozostawić leżącego konia, odpiął tobołek, wziął go na plecy i na piechotę poszedł do domu, gdzie dotarł dopiero późno w nocy.
"Wszelkiemu nieszczęściu," mówił sam do siebie, "winny jest przeklęty gwóźdź." Śpiesz się powoli.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Olbrzym i krawczyk

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewien krawiec, który bardzo lubił się chwalić, ale nie miał czym płacić, wpadł na pomysł, aby przelecieć się trochę i rozejrzeć po lesie. Czym prędzej opuścił więc swój warsztat i...
szedł to drogą, to steczką,to przez mostek nad rzeczką,już był tam, już tu,byle dalej co tchu
Idąc tak przed siebie ujrzał hen, daleko, daleko stromą górę, a za nią sięgającą nieba wieżę, która sterczała pośród dzikiego, mrocznego boru.
- Oj, do kata! - krzyknął krawiec. - A to co takiego?
I gnany ciekawością ruszył żwawo w owym kierunku. Kiedy znalazł się na miejscu, ze zdumienia aż gębę rozdziawił i oczy wybałuszył. Bowiem wieża miała nogi, jednym susem przesadziła górę i w postaci potężnego olbrzyma stanęła przed krawczykiem.
- Czego tu szukasz, mały skrzacie? - ryknął olbrzym głosem tak grzmiącym, jakby dokoła pioruny waliły.
Krawczyk mu na to zapiszczał:
- Rozglądam się po lesie za jakimś zajęciem, bo chciałbym zarobić na kawałek chleba.
- Skoro o to chodzi - rzekł olbrzym - to ja mogę cię przyjąć na służbę.
- Jeśli trzeba, to czemu nie. A jaką dostanę u ciebie zapłatę?
- Jaką dostaniesz u mnie zapłatę? - powtórzył olbrzym. - Zaraz się dowiesz. Rocznie trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a w latach przestępnych o jeden dzień więcej. Zgadzasz się?
- Niech już będzie - odrzekł krawiec.
I pomyślał w duchu:
- Na razie trzeba tańczyć, jak on zagra. A potem spróbuję się stąd wyrwać.
Olbrzym rzekł do niego:
- Idź, mały hultaju, i przynieś mi dzbanek wody.
- A czemu nie od razu całą studnię wraz ze źródłem? - spytał samochwał i poszedł z dzbankiem po wodę.
- Co? Całą studnię wraz ze źródłem? - mruknął pod nosem olbrzym, który był dość tępy i mało pojętny, i strach go obleciał. - To filut, jakich mało, i niejedno potrafi. Miej się, stary, na baczności, nie jest to sługa dla ciebie.
Kiedy krawczyk przyniósł wodę, olbrzym kazał mu skoczyć do lasu i narąbać trochę drzewa.
- A czemu nie cały las za jednym zamachem...
i stary las, i młody,i grzyby, i jagody,wszystkie sosny i dęby,zagaje i poręby?
...spytał krawczyk i ruszył po drzewo.
- Co?
i stary las, i młody,i grzyby, i jagody,wszystkie sosny i dęby,zagaje i poręby?
- I całą studnię wraz ze źródłem? - mruknął po nosem łatwowierny olbrzym i jeszcze bardziej się przeraził. - To filut, jakich mało i niejedno potrafi. Miej się, stary, na baczności, nie jest to sługa dla ciebie.
Kiedy krawczyk przyniósł drzewo, olbrzym kazał mu upolować na kolację ze dwie albo i trzy dzikie świnie.
- A czemu nie tysiąc od jednego strzału, i wszystkie razem tu ściągnąć? - spytał butny krawczyk.
- Co? - krzyknął tchórzliwy olbrzym, okropnie wystraszony. - Na dziś daj temu spokój i kładź się spać.
Olbrzym bał się tak bardzo, że przez całą noc oka nie mógł zmrużyć i rozmyślał, jakim by tu sposobem co prędzej pozbyć się przeklętego sługi-czarownika. Czas przyniósł radę. Nazajutrz olbrzym i krawczyk poszli nad brzeg bagna, wokół którego rosły wierzby.
Olbrzym rzekł do krawczyka:
- Słuchaj no, mały, usiądź na tej wiklinowej gałązce, bo umieram z ciekawości, czy potrafisz przygiąć ją do ziemi.
Hop, i krawczyk siedział już na witce, zaczerpnął powietrza, żeby dodać sobie jak najwięcej ciężaru, i jako żywo udało mu się zgiąć gałązkę. Kiedy jednak musiał powietrze wypuścić, a na nieszczęście zapomniał włożyć sobie do kieszeni żelazko, wierzbowa witka, ku najwyższej radości olbrzyma, odginając się raptownie wyrzuciła małego chudzinę tak wysoko w górę, że nie było go wcale widać. I jeśli do tej pory nie spadł na ziemię, to pewnie wciąż jeszcze buja gdzieś w przestworzach.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dary małego ludku

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Krawiec i złotnik wędrowali sobie razem i pewnego wieczoru, kiedy słońce skryło się za górami, usłyszeli dźwięki dalekiej muzyki, która stawała się coraz wyraźniejsza. Brzmiała ona niezwykle, ale tak uroczo, że obaj zapomnieli o zmęczeniu i szparkim krokiem szli dalej. Księżyc już wzeszedł, kiedy dotarli do stóp wzgórza, na którym ujrzeli tłum małych człowieczków, niewiast i mężczyzn, trzymających się za ręce i z największą wesołością i ożywieniem wirujących w tańcu: śpiewali przy tym wdzięcznymi głosami. I tę właśnie muzykę słyszeli z daleka wędrowcy. Pośrodku tanecznego kręgu siedział starzec, nieco większy niż otaczający go ludkowie, w barwnej opończy i z białą jak śnieg brodą spływającą na piersi. Dwaj przybysze stanęli zdziwieni i jęli przyglądać się tańcom. Starzec dał im znak, by podeszli bliżej, a tancerze ochoczo rozstąpili się na ich przyjęcie. Złotnik, który miał garb i jak wszyscy garbaci był dość śmiały, zbliżył się pierwszy. Krawiec czuł się zrazu onieśmielony i trzymał się na uboczu, ale widząc, jak wszyscy wesoło się bawią, wziął się na odwagę i poszedł w ślady towarzysza. Krąg zamknął się za nim, a mały ludek śpiewał i tańczył dalej wśród dzikich podskoków. Nagle starzec wyjął zza pasa szeroki nóż i zaczął go ostrzyć, a kiedy go już dostatecznie naostrzył, rozejrzał się za obcymi przybyszami. Strach ich obleciał, ale nie mieli nawet czasu na zebranie myśli, bo staruszek chwycił złotnika i za jednym zamachem zgolił mu włosy na głowie i brodę. Zaraz potem to samo uczynił z krawcem. Ich lęk znikł bez śladu, kiedy sędziwy mąż wykonawszy swe zadanie poklepał obu po ramieniu, jakby ich chciał pochwalić za to, że bez oporu poddali się jego woli. Wskazał palcem stertę węgla leżącą z boku i gestami dał im do zrozumienia, aby napełnili sobie nim kieszenie. Obaj go usłuchali, chociaż nie wiedzieli, co im z tego węgla przyjdzie, po czym ruszyli na poszukiwanie noclegu. Kiedy zeszli w dolinę, dzwon pobliskiego klasztoru zaczął bić dwunastą. W tejże chwili umilkł śpiew, wszystko znikło, a opustoszałe wzgórze tonęło w blasku księżyca.
Dwaj wędrowcy znaleźli na noc schronienie i ległszy na posłaniu ze słomy przykryli się swymi kapotami. Ze zmęczenia zapomnieli jednak wyjąć z kieszeni węgiel. Bolesny ucisk ciała zbudził ich wcześniej niż zwykle. Sięgnąwszy do kieszeni nie chcieli oczom wierzyć, kiedy ujrzeli miast węgla szczere złoto. Zaś włosy na głowie i brodzie odrosły im przez noc w dawnej obfitości. Stali się więc oto bogaczami, przy czym złotnik, który w swej zachłanności lepiej wypełnił kieszenie, miał dwa razy tyle złota, co krawiec. Lecz chciwiec, kiedy wiele posiada, pragnie mieć jeszcze więcej. I tak złotnik zaczął namawiać krawca, aby zatrzymali się w drodze jeszcze dzień jeden i wieczorem udali się znów do starca na wzgórze po następną porcję skarbów.
Krawiec jednak odmówił:
- Ja jestem zadowolony z tego, co już mam. Zostanę teraz majstrem, poślubię najmilszą mi rzecz (jak nazwał swoją ukochaną) i będę szczęśliwym człowiekiem.
Spełniając prośbę towarzysza zatrzymał się z nim razem. Pod wieczór złotnik zarzucił sobie na ramię jeszcze parę toreb, aby zgarnąć jak najwięcej skarbów, po czym ruszył drogą ku wzgórzu. Podobnie jak poprzedniej nocy, mały ludek śpiewał i tańczył, starzec ogolił przybysza równie sprawnie i dał mu znak, by wziął sobie węgla ze stosu. Ten nie omieszkał naładować po brzegi toreb i kieszeni, po czym uszczęśliwiony wrócił do towarzysza i na noc przykrył się kapotą.
- Jeśli nawet złoto będzie mnie gniotło - rzekł - jakoś to zniosę.
I zasnął z błogą nadzieją, że rano zbudzi się jako bogaty człowiek. Ledwie oczy otworzył, zerwał się czym prędzej, aby zajrzeć do kieszeni. Jakże się jednak zdumiał, gdy wyjął z nich tylko czarny węgiel i choć sięgał raz po raz, złota nie było ani śladu.
- Zostało mi przynajmniej to, co zdobyłem poprzedniej nocy - pomyślał, ale jakież było jego przerażenie, kiedy się okazało, że i tamten skarb zamienił się z powrotem w węgiel. Uderzył się czarną od węglowego pyłu dłonią w czoło i poczuł, że całą głowę ma równie łysą i gładką, jak brodę. Niepowodzenia jego na tym się jednak nie skończyły, spostrzegł bowiem dopiero teraz, że do garbu na plecach przybył mu drugi, równie pokaźny na piersi. Zrozumiał, że wszystko to są kary za chciwość i wybuchnął głośnym płaczem. Poczciwy krawiec, obudzony tym lamentem, jął pocieszać nieszczęśliwego, jak tylko potrafił, i rzekł do niego:
- Jesteś przecie towarzyszem mej wędrówki, zostaniesz więc ze mną i razem będziemy korzystać z mego skarbu.
I dotrzymał słowa, ale biedny złotnik musiał do końca życia dźwigać oba garby i łysą głowę przykrywać czapką.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Boginka w stawie

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz pewien młynarz, który wraz z żoną wiódł żywot beztroski. Mieli oboje w bród pieniędzy i wszelakiego dobra, a ich zamożność rosła z roku na rok. Ale nieszczęścia spadają na ludzi znienacka: jak bogactwa młynarzów przybywało, tak też z roku na rok zaczęło im go ubywać i na koniec młynarz nie mógł już nawet młyna, w którym mieszkał, uważać za własny. Martwił się tym bardzo i kiedy po całodziennym trudzie kładł się spać, nie mógł ani rusz znaleźć spokoju i srodze skłopotany przewracał się wciąż w łóżku z boku na bok. Pewnego ranka wstał już o świcie i wyszedł na dwór w nadziei, że serce jego zazna wreszcie ulgi. Kiedy szedł groblą koło młyna i pierwszy promyk słońca przedarł się przez mroki, usłyszał nagle jakiś szum od strony stawu. Obejrzał się i zobaczył piękną niewiastę powoli wyłaniającą się z wody. Długie włosy, które ponad ramionami ujęła w delikatne dłonie, spływały po obu stronach zakrywając jej białe ciało. Wiedział, że jest to boginka mieszkająca w stawie i z przerażenia nie był pewien, czy ma odejść, czy też pozostać.
Tymczasem boginka odezwała się swym łagodnym głosem i przemawiając doń po imieniu zapytała, czemu jest taki smutny. Młynarz, który zrazu oniemiał, słysząc jej przyjazne słowa zebrał się na odwagę i opowiedział jej, jak to dotychczas opływał w szczęście i dostatki, a że teraz jest biedny i sam nie wie, co ze sobą począć.
- Bądź spokojny - rzekła boginka. - Uczynię cię możniejszym i szczęśliwszym niż kiedykolwiek byłeś, musisz mi tylko obiecać, że oddasz mi to, co się właśnie w twoim domu urodziło.
- Cóż to może być innego - pomyślał młynarz - jak nie szczeniak czy młode kocię?
I obiecał jej to, czego żądała. Boginka pogrążyła się z powrotem w wodzie, on zaś pocieszony i dobrej myśli pospieszył do domu. Kiedy się do niego zbliżał, dziewka służebna wybiegła mu naprzeciw wołając, że ma dlań radosną nowinę: jego żona powiła właśnie synka. Młynarz stanął jak piorunem rażony. Był teraz pewien, że podstępna boginka z góry o tym wiedziała i oszukała go. Ze spuszczoną głową podszedł do łoża swej żony, a gdy go zapytała:
- Czemu to nie cieszysz się z naszego ślicznego synka?
Opowiedział jej, co mu się zdarzyło i jakie przyrzeczenie złożył bogince.
- Na cóż mi powodzenie i bogactwo - zakończył - skoro dziecko mam stracić? I co teraz pocznę, nieszczęśliwy?
Również krewni, którzy przybyli z powinszowaniami, nie potrafili udzielić mu żadnej rady.
Tymczasem szczęście zawitało z powrotem do domu młynarza. Każde jego przedsięwzięcie wieńczyło powodzenie. Zdawało się, że półki i szafy same się napełniają, a pieniądze w skrzyni przez noc się mnożą. W niedługim czasie bogactwo młynarza stało się większe, niż było kiedykolwiek przedtem. Cóż, kiedy jego radość z tego powodu nie mogła być pełna. Obietnica dana bogince drążyła jego serce. Ilekroć przechodził koło stawu, drżał ze strachu, że ona wyłoni się z wody i przypomni mu jego zobowiązanie. Chłopcu nie pozwalał zbliżać się do sadzawki.
- Strzeż się - mówił mu. - Bo kiedy wejdziesz do wody, wysunie się z niej ręka i wyciągnie cię na dno.
Kiedy jednak lata mijały, a boginka jakoś się nie zjawiała, młynarz zaczął powoli odzyskiwać spokój.
Syn jego podrósł i będąc już młodzieńcem, poszedł na naukę do myśliwego. Kiedy poznał już dobrze swoje rzemiosło, pan wioski przyjął go do siebie na służbę. W tejże wsi mieszkała śliczna i pełna cnót dziewczyna: spodobała się ona myśliwemu, a skoro tylko pan to zauważył, podarował mu mały domek. Młodzi pobrali się i żyli spokojnie i szczęśliwie, kochając się z całego serca.
Pewnego razu myśliwy ścigał sarenkę. Kiedy zwierzę wybiegło z lasu na otwarte pole, dogonił je wreszcie i celnym strzałem położył trupem. Nie zauważył jednak, że znajduje się w pobliżu niebezpiecznego stawu i wypatroszywszy swą zdobycz podszedł do wody, by obmyć ubrudzone krwią ręce. Ledwie zanurzył je w stawie, ukazała się boginka, śmiejąc się objęła go mokrymi ramionami i tak szybko pociągnęła za sobą, że natychmiast fale zamknęły się nad nim.
Kiedy wieczór zapadł, a myśliwy nie wracał do domu, żonę jego ogarnął niepokój. Poszła go szukać, a znając jego opowieści o zakusach boginki, przed którą musi się strzec unikając bliskości stawu, domyśliła się, co się stało. Pospieszyła nad wodę, a ujrzawszy na brzegu torbę myśliwską nie mogła już dłużej wątpić, że spotkało go nieszczęście. Lamentując i załamując ręce jęła wzywać ukochanego po imieniu, ale na próżno. Obiegła staw dokoła i zaczęła znów wołać, lżąc boginkę twardymi słowy, ale i na to nie otrzymała odpowiedzi. Powierzchnia wody pozostała spokojna i tylko odbicie połowy księżycowego oblicza spoglądało ku niej nieruchomo.
Nieszczęśliwa kobieta nie oddalała się jednak od stawu. Spiesznymi kroki bez chwili spoczynku okrążała wciąż staw, to w milczeniu to znów głośno krzycząc lub jęcząc cicho. W końcu siły ją opuściły. Osunęła się na ziemię i pogrążyła w głębokim śnie.
A oto co jej się przyśniło:
Wspina się sama jedna i bardzo wystraszona pomiędzy olbrzymimi blokami skalnymi pod górę. Ciernie i pnącza czepiają się jej stóp, deszcz smaga po twarzy, wicher targa długie włosy. Wdrapawszy się na szczyt wzniesienia widzi całkiem odmienny krajobraz. Błękitne niebo, aksamitne powietrze, łagodnie falisty teren, a na zielonej, usianej barwnym kwieciem łące, stoi schludna chatka. Ona do niej podchodzi, otwiera drzwi i zastaje w środku siwowłosą staruszkę, która z uśmiechem kiwa jej głową. I w tym momencie biedna kobieta obudziła się. Był już dzień, postanowiła więc zrobić to, co jej podsunął sen. Wspięła się z trudem na górę i dalej potoczyło się wszystko tak, jak we śnie. Staruszka przyjęła ją przyjaźnie i wskazała krzesło, prosząc, by usiadła.
- Musiało cię spotkać jakieś nieszczęście - odezwała się - skoro trafiłaś do mojej samotnej chatki.
Kobieta opowiedziała jej wśród łez, co jej się przydarzyło.
- Nie martw się - rzekła staruszka. - Ja ci pomogę. Weź ten oto złoty grzebień. Zaczekaj do pełni księżyca, a wtedy pójdź nad staw, usiądź na brzegu i zacznij czesać swoje długie, krucze włosy tym grzebieniem. Kiedy włos rozczeszesz, połóż grzebień na ziemi, a zobaczysz, co się stanie.
Nieszczęśliwa kobieta wróciła do domu, ale czas do pełni księżyca dłużył jej się ogromnie. Wreszcie lśniąca tarcza pojawiła się na niebie, a wtedy biedaczka pospieszyła nad staw, usiadła i zaczęła czesać złotym grzebieniem swoje długie, krucze włosy, kiedy je zaś rozczesała, położyła grzebień tuż nad wodą. Po krótkiej chwili zabulgotało w głębinie, a jedna wzburzona fala wybiegła na brzeg i zgarnęła z niego grzebień. Nie trwało to dłużej niż czas opadania grzebienia na dno, a tafla stawu rozpękła się jakby i wynurzyła się z niej głowa myśliwego. Nie odezwał się, patrzył tylko na żonę smutnym wzrokiem. W tej samej chwili nadpłynęła z szumem następna fala i zakryła głowę. Wszystko znikło, powierzchnia stawu była znów całkiem spokojna i tylko księżyc w pełni połyskiwał nad nią.
Biedna kobieta wróciła zrozpaczona do domu i po raz wtóry przyśniła jej się chatka staruszki. Nazajutrz wybrała się więc w drogę, by powierzyć mądrej niewieście swe cierpienie. Ta zaś dała jej złoty flet mówiąc:
- Zaczekaj znów do pełni księżyca, a wtedy weź ten flet, usiądź na brzegu, zagraj jakąś ładną piosenkę, a kiedy ją skończysz, połóż flet na piasku, potem zobaczysz, co się stanie.
Kobieta zrobiła wszystko, co jej staruszka poleciła. Ledwie położyła flet na piasku, w głębinie zabulgotało, a jedna wzburzona fala wybiegła na brzeg i zgarnęła flet. Po chwili tafla wody rozpękła się i wynurzyła się z niej już nie tylko głowa, ale znaczna część ciała myśliwego, bo aż do pasa. Wyciągnął on tęsknie ramiona ku żonie, ale następna fala nadpłynęła z szumem, zakryła go całego i wciągnęła z powrotem w odmęty.
- Ach, cóż mi z tego przyjdzie - skarżyła się nieszczęśliwa - jeśli nawet zobaczę mego ukochanego, skoro muszę go znowu stracić.
Zgroza napełniła znowu jej serce, ale sen po raz trzeci wskazał jej chatkę staruszki. Udała się znów w drogę, a mądra niewiasta dała jej złoty kołowrotek i rzekła pocieszająco:
- Nie wszystko się jeszcze dokonało, zaczekaj na pełnię księżyca, a wtedy weź kołowrotek, usiądź na brzegu i kiedy uprzędziesz całą szpulkę nici, postaw kołowrotek tuż nad wodą, a zobaczysz, co się stanie.
Kobieta wszystko dokładnie wypełniła. Ledwie księżyc w pełni pokazał się na niebie, zaniosła nad brzeg złoty kołowrotek i pilnie przędła, aż len się wyczerpał, a na szpulce było już pełno nici. Skoro tylko kołowrotek stanął nad wodą, w głębinie zabulgotało jeszcze gwałtowniej niż poprzednio i potężna fala chlusnąwszy o brzeg porwała go z sobą. Równocześnie niemal wraz z fontanną wody wytrysnął w górę i myśliwy, tym razem w całej swej okazałości. Zeskoczył zwinnie na ziemię, chwycił żonę za rękę i rzucił się wraz z nią do ucieczki. Zaledwie jednak odbiegli kawałek, cały staw jął się przeraźliwie burzyć i z dzikim szumem wylał się na otaczające pola. Zbiegom śmierć już zajrzała w oczy, kiedy kobieta, cała w strachu, wezwała pomocy staruszki. I oto w jednej chwili oboje zostali zamienieni: ona w ropuchę, on zaś w zieloną żabę. Powódź nie zdołała ich więc zatopić, lecz rozdzieliła ich i uniosła jedno daleko od drugiego.
Skoro tylko woda wstąpiła z powrotem w brzegi i małżonkowie stanęli na suchej ziemi, przybrali znów swą ludzką postać. Ale żadne z nich nie wiedziało, co się stało z drugim. Oboje znaleźli się wśród obcych ludzi, którzy nie znali ich stron rodzinnych. Jedno od drugiego dzieliły wysokie góry i głębokie doliny. Żeby zarobić na życie, musieli paść owce. Przez wiele lat pędzili swoje stada po polach i lasach, nękani smutkiem i tęsknotą.
Kiedy pewnego roku wiosna wyłoniła się z ziemi, oboje w jednym dniu wygnali swoje owce na pastwisko, a przypadek zrządził, że pędzili je naprzeciw siebie. On ujrzał stado na odległym zboczu i pognał swoje owce w tym kierunku. Spotkali się w dolinie, ale jedno drugiego nie poznało, ucieszyli się tylko, że nie będą już tak bardzo samotni. Od tej pory pasali swoje stada razem: rzadko ze sobą rozmawiali, ale raźniej im było na duszy. Pewnego wieczoru, kiedy księżyc w pełni świecił na niebie, a owce ułożyły się już do snu, pasterz wyciągnął z kieszeni flet i jął grać na nim piękną, choć smutną piosenkę. Skończywszy grać spostrzegł, że pasterka gorzko płacze.
- Czemu płaczesz? - spytał ją.
- Ach - odpowiedziała - tak samo świecił księżyc w pełni, kiedy po raz ostatni grałam tę melodię na flecie, a z wody wynurzyła się głowa mego ukochanego.
Popatrzył na nią i poczuł, jakby łuska spadła mu z oczu, wreszcie rozpoznał swą najmilszą małżonkę i ona również spojrzawszy na jego twarz w blasku księżyca poznała go. Objęli się i ucałowali, a jaka była ich radość, nawet pytać nie warto.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Copyright 2024 Podbean All rights reserved.

Podcast Powered By Podbean

Version: 20240731