Baśnie braci Grimm

Baśnie braci Grimm, pierwotnie skompilowane przez Jakoba i Wilhelma Grimmów, to zbiór ponadczasowych opowieści ludowych, które od wieków zachwycają czytelników. Te opowieści są skarbnicą folkloru, zawierającą historie o odwadze, magii i moralności, które przemawiają przez pokolenia. Od klasyków takich jak „Kopciuszek”, „Śnieżka” i „Jaś i Małgosia”, po mniej znane perełki, takie jak „Rybak i jego żona” oraz „Rumpelstiltskin”, każda opowieść oferuje wgląd w bogaty haft europejskiej tradycji ustnej. Baśnie Grimmów charakteryzują się żywymi postaciami, moralnymi lekcjami i często mrocznymi tonami, odzwierciedlając surowe realia i fantastyczne elementy ich historycznych kontekstów. Ich trwała atrakcyjność tkwi w zdolności do zabawiania, nauczania i inspirowania zdumienia, co czyni je kamieniem węgielnym literatury dziecięcej i źródłem fascynacji dla badaczy folkloru i opowiadaczy historii.

Listen on:

  • Podbean App

Episodes

Niejednakie dzieci Ewy

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Gdy Adam i Ewa zostali wygnani z raju, musieli zbudować sobie chatkę na niepłodnej ziemi i w pocie czoła spożywać swój chleb. Adam uprawiał rolę, Ewa przędła wełnę. I co roku wydawała na świat dziecko, a dzieci jej były niejednakie, jedno ładne, inne brzydkie.
Po pewnym czasie posłał do nich Pan Bóg swego anioła, aby im oznajmił, że przyjdzie obejrzeć ich gospodarstwo.
Ewa, rada, że Pan tak jest dla nich łaskawy, omiotła starannie izbę i przystroiła ją kwiatami, a jastrych posypała trzciną. Potem zawołała dzieci, ale tylko te ładne. Zaczęła je myć i kąpać, uczesała im włosy, włożyła świeże koszulki i napomniała je, aby w obecności Pana Boga zachowywały się grzecznie i przystojnie. Kazała im skłonić sie przed Nim, podać mu rękę i odpowiadać rozumnie i wyraźnie na pytania.
Brzydkie dzieci miały się wcale nie pokazywać. Jedno schowała w sianie, drugie na poddaszu, trzecie w słomie, czwarte w piecu, piąte w piwnicy, szóste pod kadzią, siódme w beczce po winie, ósme pod jej starym kożuchem, dziewiąte i dziesiąte pod kawałkiem płótna, z którego szyła im sukienki, zaś jedenaste i dwunaste pod skórę, z której robiła dla nich buty. Właśnie uporała się ze wszystkim, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Adam wyjrzał przez szczelinę w drzwiach i zobaczył, że Pan nadchodzi. Adam otworzył drzwi z szacunkiem, a Ojciec Niebieski wszedł do izby.
Pod ścianą stały rzędem ładne dzieci, ukłoniwszy się grzecznie, podały Panu ręce i uklękły.
Pan Bóg zaś począł je błogosławić. Położył dłoń na główce pierwszego i rzekł:
- Będziesz potężnym królem.
Do drugiego:
- A ty księciem.
Do trzeciego:
- Ty hrabią.
Do czwartego:
- Ty rycerzem.
Do piątego:
- Ty szlachcicem.
Do szóstego:
- Ty mieszczaninem.
Do siódmego:
- Ty kupcem.
Do ósmego:
- Ty uczonym.
W ten sposób udzielił wszystkim swego szczodrego błogosławieństwa.
Gdy Ewa ujrzała, że Pan Bóg jest tak dobry i łaskawy, pomyślała:
- Przyprowadzę tu także i nieudane dzieci, może i one otrzymają błogosławieństwo Boże.
Pobiegła więc i powyjmowała je z siana, ze słomy, z pieca i ze wszystkich innych kryjówek.
Po chwili mała, umorusana, koślawa, krostowata gromadka stanęła przed obliczem Stwórcy.
Pan Bóg uśmiechnął się, spojrzał na nich łaskawie i rzekł:
- Im także udzielę swego błogosławieństwa.
Położył dłoń na głowie pierwszego i rzekł:
- Ty będziesz wieśniakiem.
Do drugiego:
- Ty zaś rybakiem.
Do trzeciego:
- A ty kowalem.
Do czwartego:
- Ty garbarzem.
Do piątego:
- Ty tkaczem.
Do szóstego:
- Ty szewcem.
Do siódmego:
- Ty krawcem.
Do ósmego:
- Ty garncarzem.
Do dziewiątego:
- Ty woźnicą.
Do dziesiątego:
- Ty żeglarzem.
Do jedenastego:
- Ty posłańcem.
Do dwunastego:
- Ty parobkiem aż do końca dni twoich.
Gdy Ewa to usłyszała, rzekła:
- Panie! Jak niejednako dzielisz swe błogosławieństwo! Przecież wszystkie te dzieci są moje, ja je powiłam. Powinieneś każde po równo obdarzyć swą łaską.
Ale Bóg odparł:
- Ewo, nie rozumiesz tego. Ja muszę cały świat zaludnić twymi dziećmi, gdybym wszystkie uczynił książętami i panami, kto by wówczas siał zboże, żął, młócił, piekł, kto by kuł, tkał, budował, garbował, szył? Wszystkie stany i zawody muszą istnieć, aby jeden człowiek wspierał drugiego, a wszyscy żeby mieli posiłek dla ciała i duszy.
Wówczas rzekła Ewa:
- O Panie, przebacz, byłam zbyt skora w mych żądaniach. Niechaj się stanie Twoja wola Boża nade mną i nad mymi dziećmi!Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Gęsiareczka w studni

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Była sobie raz mateczka, stara ja świat, a żyła sobie ze swoim stadem gęsi w zaciszu między górami i miała mały dom. Pustkowie owo otoczone było wielkim lasem, staruszka brała każdego dnia swoje kule i kulała się do lasu. A była to mateczka wielce żywotna, bardziej niż można by oczekiwać w jej podeszły wieku, zbierała trawę dla swoich gęsi, zbierała dzikie owoce, jak daleko tylko mogła sięgnąć, a wszystko nosiła do domu na swoich plecach. Można by pomyśleć, że ten wielki ciężar wciskał ją w ziemię, ale ona zawsze szczęśliwie donosiła go do domu. Gdy ktoś ją spotkał, pozdrawiała go serdecznie "Dzień dobry, dobry człowieku, ładna dziś pogoda. Pewnie się dziwicie, że niosę trawę, ale każdy musi wziąć na plecy swe brzemię." Lecz ludzie spotykali ją niechętnie, woleli ją obejść, a gdy jakiś ojciec przechodził koło niej ze swym chłopcem, mówił cicho do niego "Miej się na baczności przed tą starą, to niezłe ziółko. Ona jest wiedźmą."
Pewnego ranka szedł młody i ładny człowiek przez las. Słońce świeciło jasno, ptaki śpiewały, a chłodne wietrzyk delikatnie muskał liście. Był ochoczy i pełen radości. Nie spotkał jeszcze żadnego człowieka, gdy nagle ujrzał starą wiedźmę, która klęczała na ziemi i sierpem cięła trawę. Wielki ciężar leżał już na jej chuście do noszenia, a obok stały dwa kosze wypełnione dzikimi gruszkami i jabłkami. "Mateczko," rzekł, "jaki cudem potrafisz to unieść? "Muszę to unieść, drogi panie," odpowiedziała, "Dzieci bogatych ludzi nie muszą tego robić, ale u chłopa mówi się na to:
Nie patrz tak, bo to nie skarbJeno twój wielki jak góra garb
Chcecie mi pomóc?" rzekła, gdy stanął koło niej, "Garbu wam brak i macie młode nogi, dla was to drobnostka. Mój dom też nie jest daleko stąd, stoi tam za górą na łące. Dla was to jeno skok." Młody człowiek ulitował się nad starą, "Mój ojciec nie jest chłopem," odpowiedział, "lecz bogatym hrabią, "ale żebyście widzieli, że nie tylko chłopi potrafią nosić, wezmę wasz tobół." – "Chcecie spróbować," rzekła, "nich tak będzie. Będziecie musieli iść z godzinę, ale co to dla was! Te jabłka i gruszki też musicie zanieść." Młodemu hrabiemu wydało się to dziwne, gdy usłyszał o godzinie drogi, lecz stara już nie popuszczała, załadowała chustę na plecy, a ramiona obwiesiła koszami. "Widzicie, całkiem lekkie," rzekła. "Nie, to nie jest takie lekkie," odpowiedział hrabia i zrobił bolesną minę, "Tobół strasznie mi ciąży, jakby to były same kamienie, a jabłka i gruszki są jak z ołowiu, ledwo dyszę." Chciał wszystko odłożyć, ale stara nie pozwoliła. "Popatrzcie," rzekła drwiąco, "młody pan nie chce nosić, co ja, stara, często ciągnę na sobie. Łatwo wam mówić piękne słowa, ale jak się robi poważnie, to chcecie wiać. Co tak stoicie," ciągnęła, "i się ociągacie, do góry nogi. Nikt wam nie odbierze tobołu." Jak długo szedł po płaskim gruncie, można to było wytrzymać, ale gdy doszli do góry i musieli się wspinać, a kamienie uciekały spod nóg, jakby były żywe, stało się to ponad jego siły. Krople potu leżały na jego czole ściekały mu po plecach raz to gorące, raz zimne. "Mateczko," rzekł, "nie mogę dłużej, muszę odpocząć." – "Nic z tego," odpowiedziała stara, "jak dojdziemy, to odpoczniecie, a teraz do przodu, Kto wie, na co wam to wyjdzie." – "Staruszko, robicie się bezczelna," rzekł hrabia i chciał odrzucić chustę z trawą, lecz daremnie się trudził, mocno wisiała na jego plecach, jakby przyrosła. Odwrócił się, lecz nie mógł się jej pozbyć. Stara śmiała się z tego i skakała uszczęśliwiona na swoich kulach. "Nie gniewajcie się, drogi panie," rzekła, Robicie się na twarzy czerwony, jak koguci grzebień. Nieście tobół cierpliwie, a jak dojdziemy do domu, dam wam sowity napiwek." Cóż miał robić? Musiał poddać się losowi i cierpliwie iść za starą. Zdawało się, że robi się coraz to bardziej chyża, a jego brzemię coraz cięższe. Nagle jednym susem wskoczyła na chustę i usiadła na górze, i choć był sucha jak pieprz, ważyła jak najgrubsza chłopska dziewka. Młodzieńcowi drżały kolana, ale gdy nie chciał iść dalej, stara tłukła go rózgą i pokrzywami po nogach. Wciąż stękając piął się pod górę, aż wreszcie doszedł do domu staruchy, gdy już prawie padał. Gdy gęsi dostrzegły starą, wyciągnęły do góry skrzydła, a szyje do przodu i krzyczały "gę, gę." Za stadem szedł leciwy paszczur z kijem w ręku, mocny i wielki, a brzydki jak noc. "Pani matko," rzekł do starej, "Coś wam się stało? Tak długo was nie było." – "Uchowaj Boże, córeczko," odparła, "Nic złego mnie nie spotkało, przeciwnie, ten pan niósł moje brzemię, pomyśl tylko, jaki musi być zmęczony, nawet mnie niósł na plecach. W drodze też się nam nie dłużyło, byliśmy weseli i dobrze się razem bawiliśmy." W końcu starucha zjechała z góry, wzięła tobół z jego pleców, a kosze z ramion, serdecznie na niego spojrzała i rzekła "Usiądźcie teraz na ławce przed drzwiami i odpocznijcie. Uczciwie zasłużyliście na nagrodę, która was nie minie." Potem rzekła do gęsiarki "chodź ze mną do domu, córeczko, nie godzi się byś została sama z tym młodym panem, nie trzeba dolewać oliwy do ognia. Mógłby się w tobie zakochać." Hrabia nie wiedział, czy ma śmiać się, czy płakać. "Ale skarb," pomyślał, "a i gdyby miał trzydzieści lat mniej nie poruszyłby mojego serca." W tym czasie starucha pieściła i głaskała swoje gęsi jak dzieci, potem poszła do domu ze swoją córką do domu. Młodzieniec wyciągnął się na ławce pod dziką jabłonią. Powietrze było letnie i łagodne, dookoła rozciągała się łąka, usiana pierwiosnkami, dziką macierzanką i tysiącem innych kwiatów. Po środku szumiał przejrzysty strumyk, połyskiwało na nim słońce, a białe gęsi spacerowały ta i z powrotem, lub pluskały się w wodzie. "Ładnie tu," rzekł, "ale jestem taki zmęczony, że oczy same mi się zamykają. Trochę się zdrzemnę. Żeby tylko wiatr nie powiał, bo zdmuchnie mi nogi. Są kruche jak hubka."
Gdy już chwilkę pospał, przyszła starucha i potrząsając go zbudziła. "Wstawaj," rzekła, "Nie możesz tu zostać. Pewnie już dosyć ci się nauprzykrzałam, ale życiem nie zapłaciłeś. Teraz dam ci nagrodę. Pieniądze i dobra masz, ale dam ci coś innego." Wsadziła mu więc do ręki puszkę wyciętą z jednego szmaragdu. "Strzeż jej," dodała, "przyniesie ci szczęście." Hrabia podskoczył do góry i czuł, że jest znów świeży i odzyskał siły. Podziękował starej za dar i ruszył w drogę nie oglądając się nawet za piękną córeczką. Przeszedł już kawałek, a wciąż dało się słyszeć z oddali wesołe gęganie gęsi.
Hrabia błądził trzy dni w dziczy, zanim znalazł drogę. Doszedł do wielkiego miasta, a ponieważ nikt go nie znał, poprowadzono go do królewskiego zamku, gdzie król i królowa siedzieli na tronie. Hrabia opadł na kolana, wyciągnął z kieszeni szmaragdowe naczynie i położył królowej u stóp. Kazała mu wstać, on zaś musiał podać jej puszeczkę. Ledwo ją otworzyła i zajrzała do niej, padła jak martwa na ziemię. Pochwyciła hrabiego królewska służba i wtrąciła do więzienia, a wtedy królowa otworzyła oczy i kazała go wypuścić, wszyscy musieli wyjść, by poufnie mogła z nim rozmawiać.
Gdy królowa była sama, zaczęła gorzko płakać i rzekła: "Na cóż mi splendor i cześć, jaka mnie otacza, co ranek budzę się pełna trosk i smutku. Miałam trzy córki, najmłodsza z nich była tak piękna, że cały świat uważał ją za cud. Była biała jak śnieg, czerwona jak kwiecie jabłoni, a jej włosy lśniące jak promienie słońca. Gdy płakała, z oczu nie padały łzy, lecz same perły i szlachetne kamienie. Gdy miała piętnaście lat, król kazał całej trójce sióstr podejść przed tron. Powinniście zobaczyć, jakie oczy ludzie robili, gdy weszła najmłodsza, a było jakby słońce wzeszło. Król rzekł "Moje córki, nie wiem, kiedy nadejdzie mój ostatni dzień, ale już dziś chcę wyznaczyć, co każda dostanie po mojej śmierci. Wszystkie mnie kochacie, ale która z was kocha mnie najbardziej, dostanie to co najlepsze." Wszystkie powiedziały, że kochają go najbardziej. "A nie możecie wyrazić," odparł król, "jak mnie kochacie? Zobaczę po tym, co macie na myśli." Najstarsza rzekła "Kocham ojca jak najsłodszy cukier." Druga "Kocham ojca jak mą najpiękniejszą suknię." Najmłodsza zaś milczała. Zapytał więc ojciec "A ty, drogie dziecko, jak mnie kochasz?" – "Nie wiem, "odpowiedziała, "nie potrafię mojej miłości z niczym porównać." Lecz ojciec nalegał, by coś wymieniła. Dlatego rzekła w końcu "Najlepsza potrawa nie smakuje mi bez soli, dlatego kocham ojca jak sól." Gdy król to usłyszał, padł w gniew i rzekł "Jeśli kochasz mnie jak sól, twoja miłość zostanie nagrodzona solą." Podzielił królestwo między dwie starsze, a młodszej kazał uwiązać u pleców worek soli, a dwóch giermków musiało ją wyprowadzić do dzikiego lasu. Zaklinałyśmy go i prosiłyśmy," rzekła królowa, "Lecz gniewu króla nie dało się ukoić. Jakże płakała, gdy musiała nas opuścić! Cała droga usiana była perłami, które płynęły z jej oczu. Król pożałował wkrótce swej zatwardziałości i kazał szukać biednego dziecka w całym lesie, lecz nikt nie mógł jej znaleźć. Gdy sobie pomyślę, że pożarły ją dzikie zwierzęta, nie mogę się opanować ze smutku. Czasami pocieszam się nadzieją, że jeszcze żyje i znalazła schronienie w jaskini lub u pełnych współczucia ludzi. Ale wyobraźcie sobie, gdy otworzyłam waszą szmaragdową puszeczkę, leżała w środku perła, dokładnie taka sama, jakie płynęły mojej córce z oczu i możecie sobie wyobrazić, jak mi ten widok serce poruszył. Powiedzcie mi, jak znaleźliście tą perłę." Opowiedział jej więc hrabia, że dostał ją od staruchy w lesie, która dziwną mu się zdała i musiała być wiedźmą. Dziecka jej jednak nie widział ni o nim nie słyszał. Król i królowa postanowili odszukać starą. Myśleli, że gdzie była perła, tam i wieści o córce znaleźć można.
Stara siedziała w swym zaciszu przy kołowrotku i przędła. Było już ciemno, a drzazgi, które paliły się na dole pieca, dawały mało światła. Na zewnątrz nagle zrobiło się głośno, gęsi wróciły do domu z łąki i dało się słyszeć ich ochrypły wrzask. Wkrótce weszła córka. Lecz stara nie podziękowała jej, kiwnęła tylko nieznacznie głową. Siedziały tak dwie godziny i nie zamieniły ani słowa. Wreszcie zaszeleściło coś przy oknie i dwoje ognistych oczu poczęło zaglądać do środka. Była to sowa, krzyknęła trzy razy "uhu" Stara spojrzała do góry, potem rzekła "Nadszedł czas, córeczko, czyń soją pracę."
Wstała i wyszła. A dokąd poszła? Coraz dalej przez łąki aż do doliny. W końcu doszła do studni, przy której rosły trzy dęby. Księżyc zrobił się okrągły i duży,, wstał nad górami, a było tak jasno, że można by znaleźć szpilkę. Zdjęła skórę, która pokrywała jej twarz, schyliła się nad studnią i zaczęła się myć. Gdy skończyła, zanurzyła także skórę w wodzie, a potem położyła ją na łące, by ją w promieniach księżyca wybielić i wysuszyć. Jakże zmieniła się ta dziewczyna! Nigdy nie widzieliście czegoś takiego! Gdy szary warkocz odpadł, wytrysły z tego miejsca złote włosy jak promienie słońca i rozkładały się jak płaszcz na całą jej postać. Tylko oczy błyszczały z nich jak gwiazdy na niebie, a policzki lśniły delikatnym różem jak kwiecie jabłoni.
Lecz ta piękna dziewczyna była smutna. Usiadła i gorzko zapłakała. Łza za łzą cisnęła się z jej oczu i toczyła się między długimi włosami na ziemię. Siedziała tak i siedziałaby jeszcze długo, gdyby coś nie zastukało i nie zaszemrało między gałęziami drzewa stojącego w pobliżu. Skoczyła jak sarna, która słyszy strzał myśliwego. Księżyc przykrywały właśnie czarne chmury, a w owej chwili, dziewczyna wskoczyła do swej starej skóry i zniknęła jak światło zdmuchnięte przez wiatr.
Drżąc jak osika pobiegła z powrotem do domu. Stara stała przed drzwiami, a dziewczyna chciała jej opowiedzieć, co ją spotkało, lecz stara serdecznie się uśmiechnęła i rzekła "Już wszystko wiem." Poprowadziła ją do izby i zapaliła nowych drzazg. Lecz nie usiadła do kołowrotka, a przyniosła miotłę, zaczęła zamiatać i szorować. "Musi być wszystko czyściutkie," rzekła do dziewczyny. "Ależ matko," powiedziała dziewczyna, "Dlaczego zaczynacie z pracą o tak późnej porze? Co zamierzacie?!" – "A wiesz jaką mamy godzinę?," zapytała stara. "Jeszcze północ nie wybiła," odpowiedziała dziewczyna, "ale jedenasta na pewno już minęła." – "Nie myślisz o tym," mówiła stara dalej, "że dzisiaj minęły trzy lata, od kiedy przyszłaś do mnie? Twój czas minął, nie możemy dłużej być razem." Dziewczyna wystraszyła się i rzekła "ach, droga matko, chcecie mnie odrzucić? Dokąd mam iść? Nie mam przyjaciół ani domu, dokąd mogłabym pójść. Zrobiłam wszystko, czego chcieliście, a byliście ze mnie zawsze zadowoleni. Nie odsyłajcie mnie." Stara nie chciała powiedzieć dziewczynie, co ją czekało. "Nie mogę tu dłużej zostać," rzekła do niej, "ale gdy się stąd wyniosę, ktoś musi dbać, by dom i izba były czyste. Dlatego nie powstrzymuj mnie w moim zamierzeniu. Nie martw się o siebie, znajdziesz dach, pod którym będziesz mogła mieszkać, a z zapłaty jaką ci dam, też będziesz zadowolona." - "Ale powiedzcie mi tylko, co mnie czeka?" dalej pytała dziewczyna. "Powiem ci jeszcze raz, nie przeszkadzaj mi w mym zamierzeniu. Nie mów już ni słowa, idź do swojej izby, zdejmij skórę z twarzy i ubierz jedwabną suknię, którą nosiłaś, gdy przyszłaś do mnie, a potem czekaj w swojej izbie, aż cię zawołam."
Lecz muszę dalej opowiedzieć o królu i królowej, którzy wyruszyli z hrabią, by odnaleźć starą w jej zaciszu. Hrabia odszedł od nich w lesie pewnej nocy. Szedł i szedł, aż zapadła ciemność. Wszedł wtedy na drzewo i chciał na nim przenocować, bo bał się, że zabłądzi. Gdy księżyc rozświetlił okolicę, ujrzał postać, która schodziła z góry. Nie miała rózgi, ale poznał, że musiała być gęsiarką, którą przedtem widział u starej. "O," zawołał, "idzie. Miałem już jedną wiedźmę, druga mi już nie umknie." Jakże się jednak zdziwił, gdy podeszła do studni, zdjęła skórę i się myła., a była tak piękna, jakiej jeszcze nikt na świecie nie widział. Prawie nie oddychał, wyciągnął szyję przez liście tak daleko, jak tylko mógł, i pożerał ją swymi spojrzeniami. Czy wychylił się za daleko, czy też wina leżała gdzie indziej, nagle trzasnęła gałąź, a w tym samym momencie dziewczyna wskoczyła w skórę, odskoczyła jak sarna, a księżyc schował się w tym momencie, umknęła więc jego spojrzeniom.
Ledwo zniknęła, a hrabia zszedł z drzewa i pospieszył za nią chyżym krokiem. Nie szedł długo, a ujrzał jak dwie postacie idą przez łąkę. Był to król i królowa, którzy dostrzegli z daleka światło z domku staruszki i szli w jego kierunku. Hrabia opowiedział im, co za cuda widział u studni, a oni nie wątpili, że to była ich zaginiona córka. Pełni radości poszli dalej i wnet byli przy domku. Gęsi siedziały dokoła, ich głowy tkwiły między skrzydłami, i spały, a żadna się ani ruszyła. Zajrzeli w okno. Siedziała tam staruszka zupełnie cicho i przędła, kiwała głową i się nie rozglądała. W izbie było czyściutko, jakby tam mieszkały ludki z królestwa mgły, którzy nie noszą kurzu na nogach. Swej córki nie widzieli. Patrzyli jakiś czas, w końcu ścisnęli swe serca i cicho zapukali w okno. Zdawało się i staruszka na nich czekała, wstała i uprzejmie zawołała: "Wejdźcie, już was znam." Gdy weszli do izby, staruszka rzekła: "Mogliście oszczędzić sobie długiej drogi, gdybyście waszego dziecka, tak dobrego i pełnego miłości, od siebie przed laty niesprawiedliwie odrzucili. Nie przyniosło jej to szkody, trzy lata musiała paść gęsi. Nie nauczyła się przy tym niczego złego, a zachowała czyste serce. A was ukarał strach, w którym żyliście tak długo." Potem poszła do drugiej izby i zawołała: "Wyjdź, córeczko." Drzwi otworzyły się, a królewna wyszła w swej jedwabnej szacie i w złotych włosach i lśniącymi oczyma. A było tak, jakby anioł z nieba zstąpił.
Podeszła do ojca i matki, zawisła im na szyi i ucałowała. Wszyscy płakali z radości. Młody hrabia stał obok, a gdy go ujrzała, zrobiła się czerwona na twarzy jak róża. Sama nie wiedziała dlaczego. Król rzekł "Drogie dziecko, królestwo rozdałem, cóż mogę ci dać?" - "Niczego nie potrzebuje," rzekła staruszka, "podaruję jej łzy, jakie wylała za wami, to same perły, piękniejsze, niż gdyby znaleźć je w morzu, a warte są więcej niż wasze całe królestwo. W zapłacie za jej służbę dam jej mój domek." Gdy staruszka to rzekła, zniknęła im z oczu. Furknęło jeno coś w ścianach, a gdy się rozejrzeli, domek zmienił się w pałac, królewski stół był nakryty, a służba biegała tam i z powrotem.
Historia ta toczy się dalej, ale mojej babci, która mi ją opowiedziała, pamięć osłabła zanadto i zapomniała resztę. Myślę sobie, że królewna poślubiła hrabiego i zostali w zamku żyjąc tam w szczęściu, jak długo Bóg tego chciał. A czy śnieżnobiałe gęsi pasione przy domu, były dziewczętami (Niech nikt tego nie bierze z złe), które staruszka wzięła do siebie, i czy odzyskały swą ludzką postać i pozostały u młodej królowej jako służki, nie wiem na pewno, ale myślę, że tak. Pewne jest jeno, że staruszka nie była wiedźmą, za którą uważali ją ludzie, lecz mądrą kobietą, która dobro miała na względzie. Możliwe, że była tą, która królewnie już przy narodzinach dała dar, by płakała perłami miast łzami. Dzisiaj już to się nie zdarza, inaczej biedacy szybko staliby się bogaci.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Majster Ćwiek

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Majster Ćwiek był małym, chudym, ale nad wyraz ruchliwym człowieczkiem, który ani chwili nie potrafił usiedzieć w spokoju. Twarz miał ospowatą i trupio bladą, wydatny, zadarty nos, siwe, rozwichrzone włosy i oczka wąziutkie, ale łyskające nieustannie to w prawo, to w lewo. Wszystko umiał zauważyć, wszystko ganił, wszystko wiedział lepiej od innych i zawsze miał rację. Idąc ulicą tak gwałtownie wymachiwał rękami, że pewnego razu dziewczynie niosącej wodę podbił wiadro tak wysoko, że sam się tą wodą oblał.
- Ty gapo! - krzyknął do dziewczyny, otrząsając się. - Nie widzisz, że za tobą idę!
Z zawodu był szewcem i wyciągał dratwę tak zamaszyście, że każdego, kto nie trzymał się od niego w należytej odległości, trafiał pięścią w brzuch. Żaden czeladnik nie mógł u niego wytrzymać dłużej niż miesiąc. Bowiem najlepszej nawet robocie miał zawsze coś do zarzucenia. To szycie było nie dość równe, to jeden but dłuższy od drugiego, to jeden obcas wyższy, drugi niższy, to znów skóra niedostatecznie rozbita.
- Czekaj no - rzekł raz do terminatora. - Ja ci pokażę, jak należy skórę rozbijać.
Chwycił pocięgiel i sprał chłopca na kwaśne jabłko.
Wszystkim wymyślał od próżniaków. Ale sam też niewiele robił, skoro nawet przez kwadrans nie umiał spokojnie usiedzieć. Kiedy jego żona rano wstawała, żeby rozpalić ogień pod płytą, zrywał się z łóżka i na bosaka biegł do kuchni.
- Co to, chcecie mi dom puścić z dymem? - krzyczał. - Na tym ogniu wołu można by upiec! Myślicie pewnie, że ja drzewo dostaję za darmo!
Widząc, jak dziewki służebne stoją nad balią, śmieją się i gwarzą wesoło, beształ je:
- Oto stoją sobie głupie gęsi i w najlepsze gęgają zapominając o robocie! I po co marnować świeże mydło! Nie dość, że trwonią bez opamiętania cudze dobro, to haniebne z nich leniuchy. Żeby rączek nie zniszczyć, nawet porządnie trzeć im się nie chce!
Wypadając z kuchni przewracał po drodze wiadro pełne ługu, tak że cała kuchnia w nim pływała. Kiedy budowano nowy dom, stawał w oknie i przyglądał się.
- I znów zamurowują czerwony piaskowiec, który im nigdy nie wyschnie - wołał. - W tym domu nikt nie będzie zdrowy. I patrzcie tylko, jak te nicponie kładą cegłę. Zaprawa też jest do niczego: powinno się do tego używać żwiru, a nie piasku. Doczekam się jeszcze, że chałupa zawali sie ludziom na głowę.
Siadł na chwilę i zrobiwszy parę ściegów zerwał się znowu, odpiął fartuch i mruknął:
- Muszę iść przemówić im do sumienia.
Trafił między cieśli.
- Co to ma znaczyć? - spytał. - Nie używacie wcale sznura! Myślicie, że belki będą potem prosto stały? Przecież wszystko zaraz się rozleci!
Wyrwał jednemu z cieśli siekierę z ręki i chciał mu pokazać, jak ma belkę przyciosać, ale właśnie nadjechał wóz z gliną, majster Ćwiek odrzucił więc siekierę i skoczył do chłopa, który szedł obok wozu.
- Czy wy macie rozum?! - wrzasnął. - Któż to zaprzęga młode konie do takiego ciężkiego wozu! Nieszczęsne stworzenia padną wam na miejscu!
Chłop nie odezwał się ani słowem, Ćwiek więc trzęsąc się ze złości wrócił do warsztatu. Zasiadł właśnie do roboty, kiedy terminator podał mu bucik.
- A to co znowu! - ofuknął go majster. - Ile razy wam mówiłem, że nie trzeba cholewki tak głęboko wycinać! I kto teraz kupi taki but, który składa się prawie z samej podeszwy! Żądam, aby moje polecenia były dokładnie wykonywane!
- Pan majster może i prawdę mówi - odrzekł terminator - że but nic nie jest wart, ale to ta sama sztuka, którą pan majster sam wycinał i sam zszywać zaczął. Kiedy pan się przed chwilą zerwał z zydla, but spadł ze stołu i ja go tylko podniosłem. Panu majstrowi to sam anioł z nieba by nie dogodził.
Pewnej nocy Ćwiekowi przyśniło się, że umarł i wędrował do nieba. Kiedy dotarł na miejsce, zapukał z całych sił do furty.
- Dziwne to - rzekł do siebie - że nie mają tu żadnej kołatki, człek gotów sobie kostki do krwi poranić.
Apostoł Piotr otworzył furtę i wyjrzał, kto to się tak gwałtownie do nieba dobija.
- Ach, wyście to, majstrze Ćwiek - powiedział. - Wpuszczę was, ale ostrzegam, abyście zaniechali swoich obyczajów i nie ganili tego, co w niebie zobaczycie. Albowiem może się to dla was źle skończyć.
- Mogliście sobie oszczędzić tego pouczenia - odrzekł Ćwiek. - Już ja sam dobrze wiem, co gdzie przystoi, a tutaj dzięki Bogu wszystko jest doskonałe i nie wymaga naprawy, tak jak wiele rzeczy na ziemi.
Wszedł więc do środka i zaczął przechadzać się tam i sam po rozległych niebieskich przestrzeniach. Rozglądał się to w prawo, to w lewo, od czasu do czasu jednak głową kiwał i mruczał coś pod nosem. Nagle ujrzał dwóch aniołów dźwigających belkę. Była to belka, którą człek jeden miał w oku, a dopatrywał się źdźbła w oczach bliźnich. Aniołowie nieśli jednak ową belkę nie wzdłuż, lecz w poprzek drogi.
- Widział kto kiedy podobną głupotę? - pomyślał majster Ćwiek, ale zapanował nad sobą i nic nie powiedział. - Ostatecznie to przecież wszystko jedno, jak się niesie belkę, czy wzdłuż, czy też w poprzek, byle ją tylko bez przeszkód na miejsce donieść. A jak widzę, oni przecież o nic nie zawadzają.
Wkrótce potem spotkał dwóch aniołów, którzy czerpali wodę ze studni i wlewali ją do beczki, zaś beczka, co równocześnie rzuciło mu się w oczy, była dziurawa i woda z niej zaraz wyciekała. W ten sposób z nieba padał deszcz zwilżający ziemię.
- Do pioruna! - wyrwało się Ćwiekowi.
Ale na szczęście w porę się opamiętał i pomyślał:
- A może oni to robią po prostu dla zabicia czasu? Skoro to komu sprawia przyjemność, niech sobie takie niepotrzebne rzeczy czyni, zwłaszcza w niebie, gdzie, jak zdążyłem zauważyć, wszyscy wciąż tylko bąki zbijają.
Idąc dalej zobaczył wóz, który ugrzązł w głębokim dole.
- Nic w tym dziwnego - rzekł do człowieka, który stał przy wozie. - Któż to widział, żeby tyle na raz ładować? Co wy tam wieziecie?
- Pobożne życzenia - odrzekł woźnica. - Nie mogłem znaleźć dla nich właściwej drogi, ale jakoś udało mi się wóz tutaj doprowadzić i na pewno nie zostawią mnie bez pomocy.
I jako żywo zjawił się anioł i zaprzągł do wozu parę koni.
- Dobra, dobra - rzekł majster Ćwiek. - Ale para koni nie uciągnie tego wozu, musi tu być co najmniej czwórka.
Po chwili nadszedł drugi anioł prowadząc jeszcze parę koni, ale zaprzągł je do wozu nie z przodu, lecz z tyłu. Tego było już dla Ćwieka za wiele.
- Niedojdo! - wybuchnął. - Co ty wyprawiasz! Jak świat światem nikt w taki sposób wozu nie wyciągnął! Ale oni w swym tępym zaufaniu wszystko wiedzą najlepiej!
Chciał tak dalej wydziwiać, ale jeden z mieszkańców nieba chwycił go za kołnierz i z niebywałą siłą wypchnął za furtę. Majster Ćwiek obejrzał się raz jeszcze za wozem i zobaczył, że czwórka skrzydlatych koni unosi go w górę.
W tej samej chwili majster obudził się.
- W niebie wszystko wygląda na pewno trochę inaczej niż na ziemi - rzekł sam do siebie. - I wiele rzeczy da się tam wytłumaczyć, ale czy można cierpliwie patrzeć, jak się zaprzęga konie do wozu z przodu i z tyłu? Miały one wprawdzie skrzydła, ale kto to mógł wiedzieć? A zresztą, cóż to za głupota przyprawiać skrzydła stworzeniu, które już i tak ma swoje cztery nogi! A teraz pora wstawać, bo inaczej wywrócą mi dom do góry nogami. Całe szczęście, że jednak naprawdę nie umarłem.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Posłańcy śmierci

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Przed dawnymi czasy wędrował kiedyś szeroką drogą olbrzym, nagle wyskoczył mu na przeciwko nieznany mężczyzna i zawołał 'stój! Ani kroku więcej!' 'Co', powiedział olbrzym, 'ty chłystku, którego mogę zgnieść między palcami, ty chcesz mi zastąpić drogę? Kim jesteś, że ośmielasz się mówić tak zuchwałe? 'Jestem jegomość śmierć,' odpowiedział drugi, ', 'nikt mi nie stawi oporu i ty również musisz usłuchać mojego rozkazu.' Olbrzym odmawiał i zaczął walczyć ze śmiercią. Była to długa, burzliwa walka, wreszcie olbrzym uzyskał przewagę i swą pięścią zwalił śmierć z nóg, tak że jegomość ów upadł obok kamienia. Olbrzym poszedł swoją drogą, a jegomość śmierć leżał pokonany a siły opuściły go tak , że się nie mógł podnieść. 'Co z tego wyniknie, powiedział, jeśli będę tak leżeć kątem? Nikt więcej nie umrze na świecie i będzie on tak zapełniony ludźmi, że nie będzie więcej miejsca, aby stać obok siebie'. Idąc drogą śpiewał piosenkę rześki i zdrowy mężczyzna, patrząc tu i tam. Kiedy zobaczył na wpół przytomnego, podszedł do nigo litościwie, podniósł go orzeźwił wzmacniającym trunkiem, który miał w swej butelce i czekał aż nabierze sił. 'Wiesz, pytał obcy, podnosząc się, kim jestem i komu pomogłeś znowu stanąć na nogi? 'Nie,' odpowiedział młodzieniec, 'nie znam cię. 'Jestem jegomość śmierć, 'odpowiedział, 'nie oszczędzam nikogo i nie mogę zrobić wyjątku również z tobą. Żebyś widział, że jestem ci wdzięczny, obiecuję ci, że nie napadnę cię znienacka, lecz wyślę ci najpierw moich posłańców, zanim przyjdę i cię zabiorę.'. Młodzieniec powiedział zaś śmiało, 'zawsze jakaś korzyść z tego, że wiem, kiedy przyjdziesz i przynajmniej tak długo nie będę się ciebie obawiał. Wtedy wiódł swój żywot dalej, był wesoły i dobrej myśli, żyjąc z dnia na dzień. Samo zdrowie i młodość długo się nie utrzymały, wkrótce przyszły choroby i bóle, które dręczyły go za dnia a w nocy odbierały mu spokój. 'Nie umrę,' powiedział sam do siebie, ' ponieważ śmierć przyśle najpierw swoich posłańców, chciałbym tylko, żeby najpierw minęły złe dni choroby. 'Jak tylko poczuł się zdrowy, zaczął znowu żyć w radości. Pewnego dnia, ktoś go stuknął w plecy, rozejrzał się, a jegomość śmierć stał za nim i powiedział 'chodź za mną', nadeszła godzina twojego pożegnania ze światem. 'Co, ' odpowiedział człowiek, 'chcesz złamać swoje słowo? Czy nie obiecałeś mi, że przyślesz mi najpierw swoich posłańców, zanim sam do mnie przyjdziesz? Nie widziałem żadnego.' 'Milcz,' odpowiedział jegomość śmierć, 'czy nie wysłałem ci jednego posłańca za drugim? Czy nie przyszła gorączka, nie uderzyła cię, nie potrząsnęła tobą i nie rzuciła na ziemię? Czy zawrót nie ogłuszył twojej głowy? Czy nie dotarł artretyzm do wszystkich twoich członków? Czy nie szumiało ci w uszach? Czy nie dręczył cię ból zęba w twoich policzkach? Czy nie robiło ci się ciemno przed oczyma? Czy ponad to wszystko, mój rodzony brat, sen, nie przypominał mnie każdego wieczoru? Czy nie leżałeś w nocy, tak jakbyś już umarł? Człowiek nie wiedział co odpowiedzieć, oddał się losowi i odszedł ze śmiercią.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Czas żywota

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Gdy Bóg stworzył świat i miał wszystkim stworzeniom wyznaczyć czas żywota, przyszedł osioł i zapytał: "Panie, jak długo mam żyć?" – "Trzydzieści lat," odpowiedział Bóg, "będzie dobrze?" – "Ach, Panie," odparł osioł, to bardzo długi czas. Wspomnij na mój żywot pełny udręki: Od rana do nocy dźwigam wielkie ciężary, ciągnę wory ze zbożem do młyna, aby inni mogli jeść chleb, a nie szczędzą mi kopnięć i batów, aby mi zapału dodać. Odpuść choć część z tego czasu." Zmiłował się Bóg i podarował mu osiemnaście lat. Osioł odszedł pocieszony, pokazał się pies. "Jak długo chcesz żyć?" rzekł Bóg do niego, "Dla osła trzydzieści lat to za dużo, ale ty będziesz zadowolony." – "Panie, odrzekł pies," Czy taka jest Twoja wola? Wspomnij, ile nabiegać się muszę, nogi tego nie wytrzymają długo. A gdy stracę głos by szczekać i zęby by gryźć, cóż pozostanie mi innego, jak biegać z kąta w kąt i burczeć?" Bóg ujrzał, że miał rację i odpuścił mu dwanaście lat. Potem przyszła małpa. "Pewnie chcesz dożyć trzydziestki?" powiedział Pan do niej, "Nie musisz pracować jak osioł i pies, zawsze jesteś dobrej myśli." – "Ach, Panie," odpowiedziała, "Tak to wygląda, ale jest inaczej. Gdy z nieba pada kasza jaglana, nie mam łyżki. Muszę się wygłupiać i wykrzywiać gębę aby ludzi rozbawić, a gdy podają mi jabłko i je gryzę, to jest kwaśne. Jakże często smutek skrywa się za zabawą! Nie wytrzymam trzydziestu lat." Bóg był łaskawy i podarował jej dziesięć lat.
Wreszcie pokazał się człowiek. Był radosny, zdrowy i świeży. Prosił Boga, by wyznaczył mu czas. "Trzydzieści lat będziesz żył." Rzekł Pan, "Wystarczy ci?" – "To bardzo mało czasu!" zawołał człowiek, "Kiedy zbuduję już swój dom, a ogień będzie się palił w moim piecu, gdy zasadzę drzewa, zakwitną i wydadzą owoce, a ja będę się cieszył życiem, będę musiał umrzeć! O panie, przedłuż mi życie." – "Dodam ci osiemnaście lat osła," rzekł Bóg. "Ciągle to mało," odparł człowiek, "Dostaniesz jeszcze dwanaście lat psa." – "I to wciąż mało." – "Dobrze," powiedział Bóg, "Dam ci jeszcze dziesięć lat małpy, ale więcej już nie dostaniesz." Człowiek odszedł, ale nie był zadowolony.
Tak więc żyje człowiek siedemdziesiąt lat. Pierwsze trzydzieści to jego człowiecze lata, szybko mijają – jest zdrowy, pogodny, pracuje ochoczo i cieszy się życiem. Potem nadchodzi osiemnaście lat osła, kładą na niego ciężar za ciężarem, musi nosić ziarno, które karmi innych, a za wierną służbę dostaje baty i kopniaki. Potem jest dwanaście lat psa, leży po kątach i burczy, nie ma zębów by gryźć. A gdy minie ten czas, nadchodzi na ostatek dziesięć lat małpy. Człowiekowi mętnieje umysł, robi się durny i wyprawia głupie rzeczy i staje się pośmiewiskiem dzieci.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Księżyc

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie kiedyś kraj, gdzie noc zawsze była ciemna, a nad nim rozpościerało się niebo jak czarna chusta, bo nigdy nie wschodził tam księżyc i żadna gwiazda nie błyszczała w ciemnościach. Przy stwarzaniu świata starczało nocnego światła. Niegdyś wybrali się czterej młodzieńcy z tego kraju na wędrówkę. Doszli oni do innego królestwa, gdzie w czasie nocy, kiedy słońce chowało się za górami, na dębowym drzewie wisiała świecąca kula, która wydawała z siebie wszerz i wzdłuż delikatne światło. Można było przy nim wszystko dobrze dojrzeć i rozróżnić, nawet jeśli nie było tak błyszczące jak słońce. Wędrowcy stanęli spokojnie i spytali chłopa, który przejeżdzał właśnie swoim wozem, cóż to za światło.
"To jest księżyc," odpowiedział, "nasz sołtys kupił go za trzy talary i przytwierdził do dębu. Musi go codziennie polewać olejem i utrzymywać w czystości., aby zawsze jasno świecił. Za to dostaje od nas jednego talara na tygodzień.."
Kiedy chłop odjechał, rzekł jeden z nich: "Nam też może się przydać ta lampa, mamy w domu dąb, tak samo duży jak ten, moglibyśmy ją na nim zawiesić. Jaka będzie to radość, kiedy w nocy nie będziemy musieli błąkać się dookoła w ciemnościach!"
"Wiecie co?" powiedział drugi. "Przyprowadzimy wóz i konie i wywieziemy ten księżyc. Oni tu mogą kupić sobie drugi."
"Ja umiem się dobrze wspinać," powiedział trzeci, "ściągnę go na dół."
Czwarty przyprowadził wóz z końmi, a trzeci wspiął się na drzewo, wywiercił dziurę w księżycu, przeciągnął przez niego linę i spuścił na dół. Kiedy ta błyszcząca kula leżała na wozie, przykryli ją chustą, aby nikt nie spostrzegł kradzieży. Szczęśliwie dowieźli go do swojego kraju i powiesili na wysokim dębie.
Starzy i młodzi cieszyli się, kiedy nowa lampa zalewała swym światłem wszystkie pola, a także wypełniała nim wszystkie izby i komnaty. Karzełki wyszły ze swych skalnych jaskiń i tańczyły na łąkach dokoła w swoich czerwonych surdutach.
Wszyscy czterej dbali o księżycowy olej, czyścili knot i otrzymywali za to tygodniowo swojego talara. Lecz wkrótce stali się starcami, a kiedy jeden z nich zachorował i przewidział swoją śmierć, zarządził, że czwarta część księżyca, powinna mu zostać dana do grobu jako jego własność. Kiedy umarł, sołtys wszedł na drzewo i odciął jedną czwartą nożycami do żywopłotu, która została złożona do trumny. Światło księżyca osłabło, ale jeszcze nie było to zauważalne. Kiedy umarł drugi, została mu oddana druga ćwiartka i światło zmniejszyło się. Jeszcze słabsze stało się po śmierci trzeciego, który również zabrał swoją część, a kiedy czwarty spoczął w grobie, nadeszły znowu stare ciemności. Kiedy ludzie wychodzili wieczorami z domów bez latarni, zderzali się ze sobą głowami.
Lecz gdy części księżyca znów zjednoczyły się w podziemnym świecie, tam gdzie zawsze panowała ciemność, martwi stracili pokój i zbudzili się ze swoich snów. Zdumieli się, gdyy znowu mogli widzieć. Księżycowego światła było im dość, ponieważ ich oczy stały się tak słabe, że nie mogli znieść blasku słońca. Podnieśli się, stali się weseli, przybrali swój stary sposób życia. Część zaczęła się bawić i tańczyć, inni pobiegli do gospód, gdzie zażądali wina, upijali się, szaleli i kłócili się a wreszcie wznieśli swoje kije i zaczęli się bić. Hałas robił się coraz bardziej nieznośny, aż wreszcie dotarł do niebios.
Święty Piotr, który strzegł bram nieba, pomyślał, że podziemny świat zbuntował się i zwołał niebiańskie zastępy. Gdy jednak nie przybyły, usiadł na swoim koniu i pojechał na nim przez bramę nieba do podziemnego świta. Wrócił martwym pokój, kazał im ponownie spocząć w grobach, a księżyc zabrał i powiesił wysoko na niebie.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Sowa

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Przed paroma wiekami, kiedy ludzie jeszcze długo nie byli tak mądrzy i sprytni, jak są obecnie, w pewnym małym mieście wydarzyła się niezwykła historia. Przez przypadek jedna z wielkich sów, na które ludzie mówią >puchacz"Już ja cię znam," powiedział pan, "kosa w polu gonić, do tego masz dość odwagi; ale kiedy widzisz leżącą zdechłą kurę, najpierw przynosisz sobie kij, zanim podejdziesz do niej bliżej. Muszę tylko sam zobaczyć, co to za potwór," dodał pan, wszedł całkiem odważnie do stodoły i rozejrzał się. Gdy zaś na własne oczy zobaczył to dziwne i potworne zwierze, ogarnął go strach nie mniejszy niż parobka. Kilkoma susami wyskoczył na zewnątrz, pobiegł do swych sąsiadów i prosił ich błagalnie, by udzielili mu wsparcia przeciw nieznanemu i niebezpiecznemu zwierzęciu; całe miasto mogłoby znaleźć się w niebezpieczeństwie, jeśli by ruszyło ze stodoły, gdzie siedziało. Tak powstał wielki hałas i krzyk na wszystkich ulicach; mieszkańcy szli z pikami, widłami do siana, kosami i siekierami, uzbrojeni, jakby chcieli wyruszyć na wroga; w końcu pojawili się także panowie z rady z burmistrzem na czele.
Kiedy sformowali szeregi na rynku, ruszyli do stodoły i otoczyli ją ze wszystkich stron. Po czym wystąpił najodważniejszy i z opuszczoną piką wszedł do środka, wszedł, ale tuż potem z krzykiem, blady jak trup wybiegł i nie mógł wykrztusić słowa. Jeszcze dwóch innych ważyło się wejść, ale nie poszło im lepiej. W końcu wystąpił pewien wielki, silny człowiek, który słynął ze swych wojennych czynów i powiedział: "Samym spojrzeniem nie wygonicie draba, trzeba się tym zająć na poważnie; ale widzę, że z was wszystkich zrobiły się baby i żaden nie chce kąsać lisa." Kazał przynieść sobie zbroję, miecz i pikę i uzbroił się. Wszyscy wychwalali jego odwagę, choć wielu troskało się o jego życie. Otwarto obie bramy stodoły, ujrzeli sowę, która tymczasem usiadła po środku poprzecznej beli. Kazał przynieść tu drabinę, a gdy ją przystawił i przygotował się do wspinania na górę, wszyscy do niego krzyczeli, że powinien się mężnie trzymać, i polecali go świętemu Jerzemu, który zabił ongiś smoka. Wkrótce był na górze, a sowa ujrzała, że zamierza się na nią, skołowana krzykiem tłumu nie wiedziała, którędy uciekać, więc wywróciła oczami, nastroszyła pióra, rozpostarła skrzydła, kłapała dziobem i wydała z siebie chropowatym głosem "uhuuu... uhuuu...."
"Wal!" wołał na zewnątrz odważny tłum do dzielnego bohatera.
"Kto stanąłby tu, gdzie ja stoję," odpowiedział, "ten nie wołałby 'wal'." On wprawdzie postawił nogę jeszcze jeden szczebel wyżej, lecz wtedy zaczął drżeć, i ruszył z powrotem na wpół omdlały.
Teraz nie było nikogo, kto by chciał narazić się na niebezpieczeństwo. "Potwór," mówili, najsilniejszego człowieka, który znalazł się wśród nas, samym jeno chuchnięciem otruł i ranił śmiertelnie. Czy powinniśmy narażać także nasze życie?" Radzili, co byłoby do zrobienia, żeby całe miasto nie zginęło. Przez długi czas wszystko wydawało się daremne, aż w końcu burmistrz znalazł wyjście. "Moje zdanie zmierza do tego," mówił, "żeby z publicznej sakiewki zapłacić właścicielowi za stodołę wraz ze wszystkim, co tam leży, zbożem, słomą i sianem, żeby nie był stratny a potem ją spalimy wraz z tym straszliwym zwierzęciem, tak przecież nikt nie potrzebuje dokładać swojego życia. Tu nie miejsca do oszczędzania, a ze skąpstwa nie ma użytku." Wszyscy się z nim zgodzili. Tak więc stodoła została podpalona z czterech rogów, a z nią spłonęła nieszczęsna sowa. Kto nie chce wierzyć, niech sam pójdzie i się dowie.
*     *     *     *     *Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Bąk i dudek

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Gdzie najchętniej pasiecie swoją trzodę? - spytał ktoś starego pasterza.
- Tutaj, panie, gdzie trawa nie jest ani za tłusta, ani za chuda, bo ani jedna, ani druga nie jest zdrowa.
- A czemu to? - spytał pan.
- Słyszycie, panie, hen, od strony łąki to głuche wołanie? - odrzekł pasterz. - To głos bąka, i on, i dudek paśli kiedyś krowy. Opowiem wam ich historię.
Bąk pasał swoje stado na tłustych, zielonych łąkach, gdzie pełno było kwiatów, i jego krowy nabierały tam ciała i sił. Dudek zaś wypędzał swoje krowy wysoko, na suche połoniny, gdzie wiatr kręci bicze z piasku, i jego bydło było chude i słabe. Kiedy wieczorem pasterze pędzili stada z powrotem do zagród, bąk żadną miarą nie mógł utrzymać swoich krów w ryzach, były niesforne i wciąż rozbiegały się na wszystkie strony.
- Hulaj, krasula! - wołał, ale na próżno, żadna go nie słuchała.
Dudek zaś nie mógł podnieść swoich krów na nogi, takie były słabe i niemrawe.
- Hopla, hopla! - pokrzykiwał na nie, ale nic to nie pomagało, krowy leżały dalej na piasku. Tak to bywa, kiedy człowiek zatraci miarę. Jeszcze dzisiaj bąk woła: "hultaj, krasula!," a dudek: "hopla! hopla!," chociaż żaden z nich nie pasie już trzody.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Gładzica

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Od dawien dawna ryby nie były zadowolone, że w ich państwie nie ma porządku. Nikt nie liczył się z nikim, każdy pływał w prawo, w lewo, jak mu się podobało, wciskał się pomiędzy tych, którzy chcieli trzymać się gromadą, albo tarasowali im drogę, silniejszy słabszemu wymierzał ciosy ogonem, odtrącał go brutalnie albo po prostu pożerał, na nic nie zważając.
- Jakby to było dobrze, gdybyśmy miały króla, który wprowadziłby wreszcie praworządność i sprawiedliwość - mówiły ryby.
I postanowiły obrać królem tego, który potrafi najprędzej przedrzeć się przez nurt i pospieszyć z pomocą słabszym.
Zwartą kolumną ustawiły się przy brzegu i szczupak dał ogonem znak, na który wszystkie ryby ruszyły przed siebie. Szczupak wystrzelił naprzód jak strzała, a za nim śledź, kiełb, okoń, karp i jak się tam one jeszcze zowią. Gładzica płynęła wraz z innymi z nadzieją, że i ona dotrze do celu.
Nagle rozległ się okrzyk:
- Śledź płynie pierwszy! Śledź płynie pierwszy!
- Kto tam pierwszy? Kto pierwszy? - postękiwała płaska, niezgrabna gładzica, która pozostała daleko w tyle.
- Śledź, śledź! - brzmiała odpowiedź.
- Goły śledź? - cedziła przez zęby. - Goły śledź?
Od tej pory gładzica za karę ma krzywy pyszczek.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Mysikrólik

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

W dawnych czasach każdy dźwięk miał swoje znaczenie. Gdy zabrzmiał młot kowala, wołał on:
- Tęgo kuj! Tęgo kuj!
Hebel stolarza skrzypiał:
- Aj twarde, aj twarde, aj twarde drzewo!
A koło młyńskie mówiło:
- Wspomóż Bóg! Wspomóż Bóg!
Jeśli zaś młynarz, który je puszczał w ruch, był oszustem, pytało najpierw powoli:
- A kto to? A kto to?
Potem odpowiadało szybciej:
- Pan młynarz! Pan młynarz!
Wreszcie dorzucało jeszcze szybciej:
- Do kradzieży wartki, do kradzieży wartki! Z korca żyta skradnie chociaż ze trzy ćwiartki!
W owym czasie i ptaki miały swoją mowę, którą rozumiał każdy, dziś brzmi ona tylko jak ćwierkanie, terkot czy gwizdanie, czasem zaś jak muzyka bez słów. I wtedy to ptaki uradziły, że nie przystoi im żyć dłużej bez władcy i postanowiły obrać sobie króla. Jedna tylko czajka była temu przeciwna: wolną się urodziła i wolną chciała umrzeć, toteż fruwając z trwogą dokoła, wołała:
- Co począć? Co począć?
Uciekła w samotne i odludne bagna i nigdy się więcej nie pokazała.
Ptaki postanowiły teraz mówić bliżej sprawę i pewnego pięknego majowego zleciały się ze wszystkich pól i lasów orzeł i zięba, sowa i wrona, wróbel i skowronek, ale po cóż mam je wszystkie wymieniać? Nawet kukułka przybyła i dudek, zwany jej zakrystianem, bo zawsze o kilka dni wcześniej od niej daje się słyszeć. I pewien mały ptaszek, który nie miał imienia, zmieszał się z tłumem. Kura, która przypadkiem nic o całej sprawie nie słyszała, zdziwiła się bardzo widząc zgromadzenie.
- Kto to? Kto to? Kto to tam? - zagdakała, ale kogut uspokoił swą kokoszkę:
- Wielki wiec jest tu! Wielki wiec jest tu-u-u! - i opowiedział jej o zamiarze ptaków.
Uradzono, że królem zostanie ten, kto wzniesie się najwyżej. Zielona żabka, gdy to usłyszała, zawołała ostrzegawczo:
- Mokro, mokro! Mokro, mokro! - myśląc, że łzy się przy tej okazji poleją.
Wrona zaś zaskrzeczała:
- Nie kracz! - całkiem pewna, że wszystko dobrze pójdzie.
Postanowiono rozpocząć lot zaraz tego samego pięknego poranku, aby nikt nie mógł potem powiedzieć:
- Ja pofrunąłbym jeszcze wyżej, ale wieczór nastał, więc nie mogłem już latać.
Na dany znak cała gromada uniosła się w górę. Kurz wzbił się z pola, rozległ się potężny szum i trzepotanie skrzydeł, wyglądało to, jakby po niebie sunęła ogromna chmura. Małe ptaszki wkrótce zostały w tyle i pospadały ze zmęczenia. Większe wytrzymały dłużej, ale żaden nie mógł dorównać orłu, który uniósł się tak wysoko, że mógłby słońcu wydziobać oczy.
Gdy orzeł ujrzał, że wszystkie inne ptaki pozostały w tyle, pomyślał:
- Po co masz lecieć jeszcze wyżej, i tak jesteś królem! - i począł się opuszczać.
A ptaki z dołu zawołały zgodnym chórem:
- Ty będziesz królem, nikt wyżej od ciebie nie pofrunie!
- Z wyjątkiem mnie! - zawołał nagle mały ptaszek bez imienia, który ukrył się w puchu na piersi orła.
A że nie był zmęczony, wzbił się wyżej jeszcze, tak wysoko, że mógłby dojrzeć Boga, siedzącego na tronie. A gdy już wzleciał tak wysoko, złożył skrzydełka i spadł w dół wołając swym przenikliwym głosem:
- Jam jest królem! Jam jest królem!
- Ty królem naszym? - zawołały z gniewem ptaki. - Przez podstęp tylko udało ci się wznieść tak wysoko!
I postawiły inny warunek, że ten będzie królem, kto się najgłębiej wryje w ziemię. Jakże głośno gęś plasnęła o ziemię swoją tłustą piersią! Jakże zajadle kogut drapał ziemię pazurami! Najgorzej wyszła na tym kaczka, skoczyła bowiem do rowu i zwichnęła obie nogi, po czym zakolebała się do pobliskiego stawu z krzykiem:
- Precz! Precz! Precz!
Mały zaś bezimienny ptaszek wlazł w mysią dziurę i zawołał stamtąd:
- Jam jest królem! Jam jest królem!
- Ty królem naszym? - zawołały ptaki z większym jeszcze gniewem. - Sądzisz może, że damy się oszukać?
I postanowiły uwięzić go w mysiej dziurze i zagłodzić. Sowę postawiono na straży. Nakazano jej, aby nie wypuszczała łotra, jeśli jej życie miłe. Gdy nastał wieczór, ptaki, zmęczone lataniem, udały się na spoczynek. Tylko sowa pozostała u wylotu mysiej jamy i swymi wielkimi oczami wpatrywała się w otwór.
Ale i ona uczuła w końcu zmęczenie i pomyślała:
- Jedno oko mogę chyba przymknąć, czuwam przecież drugim, a ten mały łotrzyk nie poważy się wyjść z nory!
Przymknęła więc lewe oko, a prawym patrzała nieruchomo w otwór jamy. Malec wytknął łepek, ale sowa natychmiast rzuciła się na niego, więc cofnął się prędko do nory. Potem sowa otworzyła lewe oko, ale przymknęła prawe. Postanowiła zmieniać je tak przez całą noc. Ale kiedy znowu przymknęła lewe oko, zapomniała prawe otworzyć i... zasnęła. Mały ptaszek spostrzegł to wnet i umknął.
Od tego czasu sowa nie śmie pokazać się za dnia, gdyż ptaki rzucają się wtedy na nią i szarpią pióra. Lata więc nocą tylko, ale nienawidzi myszy i ściga je za to, że budują takie wstrętne nory. I mały ptaszek nierad się ukazuje, gdyż boi się, że sprawki jego nie uszłyby mu na sucho, gdyby go złapano. Kryje się więc po żywopłotach, a gdy czuje się zupełnie pewny, woła:
- Jam jest królem! Jam jest królem!
Ptaki przezwały go urągliwie mysikrólikiem, na pamiątkę jego podstępu.
Nikt jednak nie cieszył się bardziej od skowronka, że nie będzie potrzebował podlegać władzy mysikrólika. Gdy tylko słońce zabłyśnie, wzlatuje on w przestworza i woła:
- Ach, jak ślicznie, ślicznie, ślicznie!Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dzielić dobrą i złą dolę

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz krawiec, który miał usposobienie okropne i kłótliwe, i jego żona, kobieta dobra, pracowita i pobożna, nigdy nie mogła mu dogodzić. Cokolwiek zrobiła, on był zawsze niezadowolony, burczał, awanturował się, łajał ją i bił. Kiedy władze się o tym dowiedziały, wezwano go przed sąd i wtrącono do więzienia, żeby się poprawił. Siedział czas pewien o chlebie i wodzie, a kiedy go wreszcie wypuszczono, musiał przysiąc, że więcej żony nie uderzy, że będzie z nią żył w zgodzie, dzieląc dobrą i złą dolę, jak małżonkom przystało.
Zrazu wszystko układało się dobrze, wkrótce jednak krawiec wrócił do swych dawnych obyczajów, stał się znów zrzędliwy i kłótliwy. Nie mogąc żony bić, chwytał ją za włosy i tarmosił. Wyrywała mu się i uciekała na podwórze, on zaś gonił ją po całym obejściu trzymając łokieć i nożyce i rzucał w nią łokciem i nożycami, i wszystkim, co tam jeszcze miał pod ręką. Jeśli ją trafił, śmiał się, a jeśli chybił, wściekał się i pomstował. Znęcał się on nad nieszczęśliwą kobietą tak długo, aż wreszcie sąsiedzi pospieszyli jej z pomocą. Władze znów krawca wezwały, przypominając mu o danym przyrzeczeniu.
- Jaśni panowie - odrzekł krawiec. - Ja mojej przysięgi dochowałem, nie biłem jej i dzieliłem z nią dobrą i złą dolę.
- Dlaczego więc - spytał sędzia - żona znów wnosi na was skargę?
- Nie biłem jej, tylko chciałem jej włosy ręką przygładzić, bo taka była potargana, a ona mi się wyrwała i złośliwie mnie opuściła. Pobiegłem więc za nią, żeby przypomnieć jej o zaniedbywanych obowiązkach, w najlepszej wierze rzuciłem za nią to, co miałem pod ręką. Dzieliłem z nią też dobrą i złą dolę, bo ilekroć ją trafiłem, mnie było dobrze, a jej źle; jeśli zaś chybiłem, jej było dobrze, a mnie źle.
Sędziów jednak ta odpowiedź nie zadowoliła i wymierzyli mu zasłużoną karę.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Domek leśny

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Ubogi drwal żył z żoną i trzema córkami w małej chatce na skraju odludnego lasu. Pewnego poranka idąc do pracy rzekł drwal do żony:
- Przyślij mi obiad przez najstarszą córkę do lasu, bo inaczej nie zdążę z robotą. Aby zaś nie zbłądziła w lesie, zabiorę worek prosa i będę rzucał ziarenka po drodze.
Kiedy słońce stanęło nad lasem, udała się dziewczynka w drogę zabrawszy garnek zupy. Ale wróble polne i leśne, skowronki i zięby, kosy i czyżyki dawno już pozjadały proso, i dziewczynka nie mogła znaleźć drogi. Szła więc na chybi-trafi prosto przed siebie, aż słońce zaszło i nastała noc. Drzewa szemrały w ciemności, sowy hukały i dziewczynka zaczęła uczuwać lęk. Wtem ujrzała w oddali światełko, migoczące między drzewami.
- Z pewnością mieszkają tam ludzie - pomyślała - którzy dadzą mi nocleg.
I poszła w kierunku światełka. Po pewnym czasie przybyła przed małą chatkę, której okna były oświetlone. Zapukała do drzwi, a ochrypły głos zawołał:
- Proszę!
Dziewczynka weszła do ciemnej sieni i zapukała do drzwi pokoju.
- Proszę! - zawołał znowu ten sam głos.
A gdy otworzyła drzwi, ujrzała siwego człowieka, który siedział przy stole ukrywszy twarz w dłoniach, a biała jego broda spływała po stole prawie do ziemi. Przy piecu leżały trzy zwierzątka: kurka, kogucik i łaciata krowa. Dziewczynka opowiedziała staruszkowi o swojej przygodzie i poprosiła o nocleg.
Staruszek zaś rzekł:
Piękna kurko, koguciku,Łaciata króweczko,Jak myślicie, co mam zrobićZ tą miłą dzieweczką?
- Duks! - odparły zwierzęta, a miało to pewnie znaczyć: ,,Niech tu zostanie''.
Starzec zaś rzekł:
- Wszystkiego jest tu pod dostatkiem, ugotuj nam w kuchni wieczerzę.
Dziewczynka znalazła w kuchni obfite zapasy i ugotowała dobrą wieczerzę, ale o zwierzętach nie pomyślała. Przyniosła miskę do pokoju, usiadła obok siwego staruszka i zaspokoiła głód.
Gdy się już najadła, rzekła:
- Jestem zmęczona, gdzie jest łóżko, na którym mam spać?
Zwierzęta zaś rzekły:
Z nim tylko jadłaś, z nim tylko piłaś,O nas się wcale nie zatroszczyłaś,Więc też nie żądaj od nas pomocyAni życzenia spokojnej nocy!
A starzec rzekł:
- Idź na górę, znajdziesz tam izdebkę, a w niej dwa łóżka. Pościel je pięknie, a ja przyjdę też i położę się spać.
Dziewczynka uczyniła, co jej starzec kazał, i nie czekając na niego położyła się do jednego z łóżek. Po chwili przyszedł staruszek, obejrzał dziewczynkę przy blasku świecy i pokiwał głową. A kiedy ujrzał, że śpi twardo, uniósł wieko, wiodące do piwnicy, i spuścił dziewczynkę wraz z łóżkiem na dół.
Drwal wrócił późnym wieczorem do domu i zaczął robić żonie wyrzuty, dlaczego pozostawiła go przez cały dzień o głodzie.
- To nie moja wina - odparła żona. - Najstarsza córka nasza poszła do ciebie z obiadem, ale widocznie zbłądziła. Rano wróci z pewnością.
Zanim słońce wzeszło, wstał drwal, aby pójść znowu do lasu, i zażądał, aby średnia córka przyniosła mu obiad.
- Zabiorę worek soczewicy i będę ją rozrzucał - rzekł. - Wtedy już na pewno nie zbłądzi, bo ziarenka soczewicy są większe od prosa i wskażą jej drogę.
W południe dziewczynka wzięła jedzenie i poszła do lasu. Ale ptaszki dawno zjadły soczewicę i dziewczynka błąkała się po lesie, aż noc zapadła. Wówczas przybyła, jak i jej siostra, do domku staruszka i poprosiła o wieczerzę i nocleg. Staruszek białobrody zwrócił się do zwierząt:
Piękna kurko, koguciku,Łaciata króweczko,Jak myślicie, co mam zrobićZ tą miłą dzieweczką?
Zwierzęta odparły znowu:
- Duks!
I wszystko odbyło się jak poprzedniego wieczora.
Dziewczynka ugotowała dobrą wieczerzę, a potem jadła i piła razem ze staruszkiem nie troszcząc się o zwierzęta. A gdy zapytała o miejsce do spania, zwierzęta rzekły znowu:
Z nim tylko jadłaś, z nim tylko piłaś,O nas się wcale nie zatroszczyłaś,Więc też nie żądaj od nas pomocyAni życzenia spokojnej nocy!
A gdy dziewczynka zasnęła, starzec pokiwał nad nią głową i strącił ją także do piwnicy.
Trzeciego ranka rzekł drwal do żony:
- Przyślij mi dzisiaj obiad przez najmłodszą córkę. Jest ona dobra i posłuszna i z pewnością nie zboczy z drogi jak jej niesforne siostry.
Ale matka rzekła:
- Mamże stracić ostatnie, ulubione dziecię?
- Nie martw się - rzekł drwal. - Jest ona mądra i roztropna i z pewnością nie zbłądzi, zwłaszcza że wezmę dużo grochu i rozsypię go gęsto, a ziarna grochu są większe od soczewicy i na pewno wskażą jej drogę.
Ale gdy dziewczynka poszła z obiadem do lasu, grochu już nie było na drodze, gdyż zjadły go gołąbki leśne. Dziewczynka szła naprzód zatroskana rozmyślając nad tym, jak głodny jest ojciec i jak martwić się będzie matka, gdy ona zabłądzi. Wreszcie gdy wieczór zapadł, ujrzała w oddali światełko i trafiła do leśnego domku. Prosiła grzecznie o nocleg, a siwobrody starzec zwrócił się do zwierząt:
Piękna kurko, koguciku,Łaciata króweczko,Jak myślicie, co mam zrobićZ tą miłą dzieweczką?
- Duks! - odparły znowu zwierzęta.
Wówczas dzieweczka zbliżyła się do pieca i pogłaskała kurkę, kogucika po gładkich piórkach, a łaciatą krówkę podrapała między rogami. A gdy na polecenie starca ugotowała smaczną zupę i postawiła miskę na stole, powiedziała:
- Czyż mam się sama najeść i nie nakarmić biednych zwierząt? W kuchni jest wszystkiego pod dostatkiem, zatroszczę się wpierw o zwierzątka!
I przyniosła jęczmienia, który rozsypała przed kurką i kogucikiem, krówce zaś dała pełną naręcz wonnego siana.
- Jedzcie, jedzcie, miłe zwierzątka - rzekła. - A jak wam się zachce pić, przyniosę wam też świeżutkiej wody.
Potem przyniosła wiadro wody, a kogucik i kurka skoczyły na jego brzeg, zanurzyły dziobki i podniosły wnet główki do góry, tak jak piją ptaszki. Łaciata krówka też łyknęła sobie porządnie.
Kiedy się już zwierzątka najadły i napiły, dziewczynka usiadła obok staruszka i zjadła, co on pozostawił. Po chwili kogucik i kurka schowały główki pod skrzydełka, a łaciata krówka potoczyła sennymi oczami.
Wtedy dziewczynka zapytała:
- Czy pójdziemy już spać?
A starzec rzekł:
Piękna kurko, koguciku,Łaciata króweczko,Jak myślicie, co mam zrobićZ tą miłą dzieweczką?
Zwierzęta zaś odparły:
- Duks!
Tyś z nami jadła, tyś z nami piła,Tyś o nas naprzód się zatroszczyła,Więc ci będziemy wciąż ku pomocy,Teraz życzymy spokojnej nocy!
Dzieweczka poszła na górę, pościeliła pięknie oba łóżka, a gdy skończyła, przyszedł starzec, położył się do jednego z łóżek, a siwa broda sięgała mu aż do stóp. Dziewczynka położyła się do drugiego łóżka, pomodliła się i zasnęła.
Spała spokojnie do północy, gdy nagle zapanował w domu jakiś niepokój i dziewczynka obudziła się. We wszystkich kątach trzeszczało coś i trzaskało, drzwi otwarły się z rozmachem, a belki jęczały, jakby je wyrywano ze spojeń. Schody zachwiały się i zaraz rozległ się trzask, jakby się dach zapadał. Wreszcie wszystko uspokoiło się, a dziewczynka widząc, że jej się nic złego nie stało, zasnęła znowu.
Ale gdy się obudziła rano, kiedy słońce jasno już świeciło, cóż ujrzała? Leżała w wielkiej sali, a dokoła lśnił przepych królewski: na ścianach na zielonym tle jedwabnym lśniły złote kwiaty, łoże było z kości słoniowej, a kołdra z czerwonego aksamitu, na stołeczku zaś obok łóżka stała para pantofelków, wyszywanych perłami. Dziewczynka sądziła, że to sen, ale wnet podeszli do niej pięknie odziani słudzy i zapytali, co im rozkaże.
- Idźcie sobie - rzekła dziewczynka. - Muszę wstać i ugotować staruszkowi zupę oraz nakarmić kurkę, kogucika i krówkę.
Myślała, że staruszek już wstał, ale kiedy spojrzała na sąsiednie łóżko, ujrzała zamiast starca obcego młodzieńca. Zaczęła mu się przyglądać i przekonała się, że jest bardzo piękny. Wtedy młodzieniec obudził się, uniósł na pościel i rzekł:
- Jestem bogatym królewiczem i zostałem zaklęty przez złą wróżkę, tak iż musiałem jako siwy starzec żyć w lesie. I nikt nie mógł być przy mnie, tylko trzej słudzy w postaci kurki, kogucika i krówki. Czar zaś miał ustać wówczas dopiero, gdy zjawi się u nas dziewczynka tak dobra, że będzie się troszczyła nie tylko o człowieka, ale i o zwierzęta. Ty byłaś tą dziewczynką, toteż dziś o północy zostałem wyzwolony, a domek leśny stał się znowu mym pałacem.
Kiedy oboje wstali, rozkazał królewicz trzem sługom udać się do rodziców dziewczynki i zaprosić ich na wesele.
- A gdzie są moje siostry? - zapytała dziewczynka.
- Zamknąłem je w piwnicy, a jutro każę je wyprowadzić do lasu, gdzie będą służyły u węglarza za kucharki, póki się nie poprawią i nie zrozumieją, że nie wolno głodzić biednych zwierząt.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Chuda Eliza

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Chuda Eliza była całkiem inna niż leniwy Henryk i gruba Kasia, których nic nigdy nie mogło wyprowadzić z równowagi. Eliza harowała od rana do wieczora i zadawała swemu mężowi, długiemu Leonowi, tyle roboty, że biedak musiał dźwigać więcej niż obwieszony jukami osioł. Wszystkie ich wysiłki były jednak daremne, nie mieli bowiem nic i niczego nie potrafili osiągnąć. Pewnego wieczoru, kiedy chuda Eliza leżała w łóżku nie mogąc ruszyć ręką ani nogą ze zmęczenia, uporczywe myśli nie pozwalały jej zasnąć. Łokciem dała mężowi sójkę w bok i rzekła:
- Słuchaj, Leon, co mi przyszło do głowy. Gdybym znalazła jednego dukata, drugiego byś mi podarował, trzeciego bym sobie pożyczyła, a czwartego ty byś mi dał, wtedy, mając razem cztery dukaty, kupiłabym młodą krówkę.
Chłopu spodobał się ten pomysł i powiedział:
- Co prawda nie wiem, skąd mam wziąć tego dukata, któego ci mam dać, ale jeśli uda ci się zgromadzić tyle pieniędzy, żeby starczyło na krowę, to dobrze zrobisz przeprowadzając swój zamiar. Już z góry się cieszę - dodał - że jak krówka się ocieli, to będę się mógł od czasu do czasu posilić łyczkiem mleka.
- Mleko nie będzie wcale dla ciebie - odrzekła baba. - Dopuścimy do krowy cielę, żeby ją ssało i wyrosło duże i tłuste, a wtedy drogo je sprzedamy.
- No, pewnie - powiedział chłop. - Ale trochę mleka będziemy przecież mogli sami wypić, to cielęciu nie zaszkodzi.
- Czy ty masz pojęcie, jak trzeba koło krów chodzić! - krzyknęła baba. - Czy to cielęciu zaszkodzi, czy nie, ja się na to nie zgadzam i basta! Choćbyś stanął na głowie, kropli mleka nie dostaniesz! Nie dopuszczę do tego, żebyś ty z łakomstwa zeżarł wszystko, co ja z takim trudem zdobędę!
- Cicho bądź, babo! - huknął na nią mąż. - Bo ci włożę kaganiec!
- Co! - wrzasnęła. - Będziesz mi jeszcze groził, ty darmozjadzie, ty nierobie, ty nicponiu!
Chciała go złapać za włosy, ale długi Leon zerwał się z łóżka, jedną ręką uchwycił oba jej chude ramiona, drugą wcisnął jej głowę w poduszkę, pozwalając wymyślać do woli, i trzymał ją tak długo, aż znużona usnęła. Czy nazajutrz po przebudzeniu jazgotała dalej, czy też poszła szukać dukata, którego miała znaleźć, tego już nie wiem.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Biedny chłopina w niebie

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewnego razu umarł biedny pobożny chłopina i stanął u niebieskich wrót. W tym samym czasie znalazł się tam bardzo bogaty pan, który też chciał się dostać do nieba. Święty Piotr nadszedł z kluczami, otworzył bramę i wpuścił bogatego pana. Biednego chłopa jakby nie zauważył, bo zaraz wrota z powrotem zamknął. Nieborak czekając słyszał, z jaką radością pana w niebie przyjmowano, jakie się tam odbywało granie i śpiewanie. Kiedy zapadła z powrotem cisza, święty Piotr podszedł znów do furty, otworzył ją i wpuścił chłopa. Ten spodziewał się, że on także będzie witany ze śpiewem i z muzyką, ale w niebie było cicho i głucho. Został wprawdzie przyjęty serdecznie i aniołowie wyszli mu na spotkanie - ale nikt nie śpiewał. Chłopina spytał świętego Piotra, dlaczego jego nie przyjmuje się tak uroczyście, jak bogatego pana, i czy w niebie nie ma sprawiedliwości, tak jak i na ziemi.
A święty Piotr mu odrzekł:
- Ależ oczywiście, że cieszymy się z tobą tak jak każdym innym, i należą ci się w niebie te same rozkosze, co bogatemu panu. Ale widzisz biedne chłopiny codziennie przecież do nieba przychodzą, a taki bogaty pan trafia się nam raz na sto lat.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Silny Hans

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Byli sobie kiedyś mężczyzna i kobieta. Mięli tylko jedno jedyne dziecko, żyli samotnie w dolinie na ustroniu. Zdarzyło się, że matka poszła raz do lasu po jodłowe gałązki i wzięła ze sobą syna, który miał dopiero dwa lata. A że właśnie była wiosna a dziecię cieszyło się kolorowymi kwiaty, zapuszczała się z nim coraz głębiej w las.
Nagle z zarośli wyskoczyło dwóch rabusiów, pochwycili matkę i dziecko o poprowadzili głęboko w czarny las, gdzie całymi latami żaden człek się nie zapuszczał. Biedna kobieta prosiła wciąż rabusiów, by pozwolili jej odejść z dzieckiem, lecz zbójeckie serca były z kamienia. Nie słuchali jej próśb i błagań, siłą pędzili do przodu.
Przedzierali się jakieś dwie godziny przez chaszcze i ciernie nim dotarli do skały, a były w niej drzwi. Zbóje do nich zapukali i wnet się otworzyły. Musieli przejść przez długi ciemny korytarz, aż wreszcie doszli do wielkiej groty rozświetlonej przez ogień, który płonął na palenisku. Na ścianach wisiały mieczem szable i inne śmiercionośne narzędzia, błyskały w świetle, a po środku stał czarny stół, siedziało przy nim czterech zbójców i grało, u szczytu siedział herszt. Gdy ujrzał kobietę, podszedł, zagadnął ją i rzekł, by się niczego nie lękała, bo nic złego jej nie zrobią, byleby tylko o domostwo dbała, a gdy wszystko będzie w porządku, nie będzie jej u nich źle. Podam dali jej coś do jedzenia, pokazali jej łóżko, gdzie miała spać ze swoim dzieckiem.
Kobita na wiele lat została u zbójców, Hans urósł i nabrał krzepy. Matka opowiadała mu historie i uczyła go czytać ze starej rycerskiej księgi, którą znalazła w grocie. Gdy Hans miał dziewięć lat, zrobił sobie z jodłowych konarów porządnego kijaszka, schował go do łóżka, potem poszedł do matki i rzekł: "Droga matko, powiedz mi w końcu, kto jest moim ojcem, chcę i muszę to wiedzieć." Matka milczała i nie chciała mu powiedzieć, by nie tęsknił za domem. Wiedziała także, że bezbożni zbójcy i tak nie wypuszczą Hansa, ale mało nie rozsadziło jej serca, że Hans nie mógł pójść do swego ojca.
W nocy, gdy zbójcy spali po swej łupieskiej wyprawie, Hans wyciągnął swojego kijaszka, stanął przed hersztem i rzekł: "Chcę wiedzieć, kto jest moim ojcem, a jeśli mi zaraz nie powiesz, to cię utłukę." Roześmiał się herszt i dał mu po pysku, że ten potoczył się pod stół. Hans wstał, milczał i myślał: Poczekam jeszcze rok, a potem znowu spróbuję, może pójdzie lepiej.
Gdy minął rok, Hans znowu wyciągnął swojego kijaszka, otarł kurz, obejrzał go i rzekł: "Porządny kijaszek." W nocy wrócili zbójcy, pili się wino dzban za dzbanem i poczęli zwieszać łby. Hans przyniósł wtedy kijaszka, stanął przed hersztem i zapytał go, kto jest jego ojcem. Lecz herszt dał mu tak mocno po pysku, że Hans wtoczył się pod stół, nie trwało jednak długo, a już był na górze i lał swym kijaszkiem kapitana i zbójców, że żaden nie mógł ruszyć ręką ni nogą. Matka stała w kącie pełna zadziwienia nad jego odwagą i siłą. Gdy Hans skończył swą robotę, podszedł do swej matki i rzekł: "Teraz było na poważnie, ale muszą jeszcze wiedzieć, kto jest moim ojcem."
"Drogi Hansie," odpowiedziała matka, "chodź, pójdziemy i będziemy go szukać, aż znajdziemy." Zabrała hersztowi klucz od drzwi wejściowych, Hans poszedł po wór na mąkę, wyładował srebrem i złotem i czym tylko znalazł z pięknych przedmiotów, a gdy był pełny, zarzucił na plecy. Opuścili grotę, jakież oczy zrobił Hans, gdy wyszedł z ciemności na światło dnia i ujrzał zielony las, kwiaty i ptaki i poranne słońce na niebie. Stał tak i dziwił się wszystkiemu, jakby mu troszkę oleju brakowało. Matka szukała drogi do domu, a gdy szli już parę godzin, dotarli szczęśliwie do samotnej doliny i swego domku.
Ojciec siedział pod drzwiami, płakał z radości, gdy rozpoznał swą żonę i usłyszał, że Hans to jego syn. Oboje uważał od dawna za zmarłych. Lecz Hans, choć miał dopiero dwanaście lat, był o głowę wyższy od ojca. Poszli razem do izdebki. Ledwo Hans postawił swój worek na ławie, cały dom począł trzeszczeć, ława złamała się, a potem i podłoga, ciężki zaś wór spadł do piwnicy.
"Boże uchowaj," zawołał ojciec, "co to? Roztrzaskałeś nasz domek?"
"Niech wam nie rosną z tego powodu siwe włosy, drogi ojcze," odpowiedział Hans, "w tym worku jest więcej, niż trzeba na nowy dom." Ojciec i Hans od razu zaczęli budować nowy dom, kupować bydło i ziemię i gospodarzyć. Hans uprawiał pola, a gdy szedł za pługiem i wciskał go w ziemię, byki prawie nie musiały ciągnąć.
Następnej wiosny rzekł tedy Hans: "Ojcze, zachowajcie całe złoto i karzcie mi zrobić porządnie ciężką laskę, żebym mógł iść w obce strony." Gdy laska, której żądał, była gotowa, opuścił dom ojca, wyruszył w świat i trafił do wielkiego ciemnego lasu. Usłyszał jak coś trzaska i szeleści, rozejrzał się i ujrzał jodłę, która od dołu do góry poskręcana była jak lina, a gdy oczy swe skierował do góry, ujrzał wielkiego jegomościa, który chwycił drzewo o kręcił nim jak witką. "He!" zawołał Hans, "Co robisz tam na górze?" Jegomość odparł: "Naznosiłem wczoraj masę gałązek, teraz ukręcę sobie do tego jeszcze linę." Podoba mi się, pomyślał Hans, ten ma siłę, i zawołał: "Zostaw to, chodź ze mną." Jegomość zlazł z góry, a był o całą głowę wyższy niż Hans, który też ułomkiem nie był. "Od teraz zwiesz się Kręcijodła," rzekł do niego Hans.
Poszli potem razem i usłyszeli jak coś puka i wali, tak mocno, że przy każdym uderzeniu ziemia drżała. Wnet doszli do ogromnej skały, przed którą stał olbrzym i pięścią odrywał od niej kawałki. Gdy Hans zapytał, co sobie umyślił, odrzekł: "gdy w nocy chcę spać, przychodzą niedźwiedzie, wilki i inne paskudztwo tego rodzaju, węszą i obwąchują wokół mnie i nie dają mi spać, chcę więc zbudować sobie dom i się położyć, żebym miał spokój." O tak, pomyślał Hans, taki może ci się przydać, i rzekł do niego: "Zostaw budowę tego domu i chodź ze mną. Będziesz się zwał Waligóra." Zgodził się i wszyscy trzej wędrowali przez las, a gdzie zaszli, tam dzikie zwierzęta drżały ze strachu i umykały przed nimi.
Wieczorem doszli do starego opuszczonego zamku, weszli do niego i położyli się na sali spać. Następnego ranka Hans poszedł do ogrodu, który całkiem już zdziczał i pełen był cierni i chaszczy. A gdy tak sobie chodził dokoła, wyskoczyła na niego dzika świnia, lecz on walnął ją swą lachą, że od razu padła. Wziął ją potem na plecy i zaniósł na zamek. Nadziali ją tam na rożen, zrobili sobie pieczeń i byli w dobrych humorach. Umówili się, że każdego dnia po kolei dwóch wyjdzie na polowanie, a trzeci zostanie w domu i będzie gotował, dla każdego po dziewięć funtów mięsa.
Pierwszego dnia w domu został Kręcijodła, a Hans i Waligóra poszli na łowy. Gdy Kręcijodła zajęty był gotowaniem, przyszedł mały, stary, przykurczony ludek na zamek i zażądał mięsa.
"Zbieraj się, ciapku," odpowiedział, "nie potrzebujesz mięsa." Ale jakże zdziwił się Kręcijodła, gdy mały, niepozorny ludek, wyskoczył na niego i walił w niego pięściami, że nie mógł się bronić, padł na ziemię i ledwo łapał powietrze. Ludek nie wyszedł, nim wyżył na nim cały swój gniew. Gdy z polowania powróciło dwóch pozostałych, Kręcijodła nie wspomniał ni słowem o ludku i batach, jakie dostał. Pomyślał sobie: "gdy zostaną w domu, będą mogli się spróbować z tym ułomkiem, a sama ta myśl sprawiała mu radość.
Następnego dnia domu Waligóra, a poszło mu dokładnie tak jak Kręcijodle, ludek urządził go tak źle, bo ten nie chciał mu dać mięsa. Gdy pozostali wrócili wieczorem do domu, Kręcijodła, już wiedział, czego Waligóra doświadczył, lecz obaj milczeli i myśleli sobie: Hans też musi skosztować tej zupy.
Hans, który następnego dnia musiał zostać w domu, pracował w kuchni, jak należy i stał nad kotłem wyciągając szumowiny, przyszedł ludek i bez ogródek zażądał kawałka mięsa. Pomyślał więc sobie Hans; Biedaczek, dam mu z mojej porcji, żeby inni nie zbiednieli i podał mu kawałek mięsa. Gdy karzeł go zjadł, zażądał jeszcze raz mięsa, a dobry Hans dał mu go i rzekł, że to ładny kawał, niechaj się nim zadowoli. Karzeł zażądał jednak po raz trzeci.
"Robisz się bezczelny," rzekł Hans i nic mu nie dał. Złośliwy karzeł chciał już na niego wyskoczyć i potraktować go jak Krącijodłę i Waligórę, ale trafiła kosa na kamień. Hans dał mu bez wysiłku parę razów, że ten zaczął skakać w dół po zamkowych schodach. Hans chciał za nim pobiec, upadł jednak jak długi, potykając się o niego. Gdy wstał, karzeł był już z przodu. Hans pospieszył za nim aż do lasu i zobaczył, jak wskakuje do skalnej groty. Wrócił więc do domu, miejsce to jednak dobrze zapamiętał.
Pozostali dwaj, gdy wrócili do domu, zdziwili się, że Hans tak dobrze się trzymał. Opowiedział im, co się stało, przestali milczeć nad tym, co im się przydarzyło. Hans śmiał się i rzekł: "Dobrze wam tak, dlaczego byliście tacy skąpi. To dla was hańba, jesteście tacy wielcy, a daliście się pobić karzełkowi."
Wzięli potem kosz i linę i wszyscy trzej poszli do skalnej groty, do której wskoczył karzeł, i spuścili Hansa z jego lachą w koszu na dół. Gdy Hans dotarł do dna, znalazł drzwi, a gdy je otworzył, siedziała tam dziewica piękna jak z obrazka, nie, jej piękna nie da się wyrazić, a obok niej siedział karzeł i szczerzył się do Hansa jak koczkodan. Była zakuta w łańcuchy i tak smutno na niego spojrzała, że Hans poczuł dla niej wielkie współczucie i pomyślał: Musisz ją uwolnić z mocy złego karła, i trzepnął go swą lachą, a ten martwy opadł na ziemię.
Wnet dziewicy opadły łańcuchy, a Hans zachwycał się jej urodą. Opowiedziała mu, że jest królewną, którą z ojczyzny porwał dziki hrabia i zamknął tu w skale, bo nie chciała o nim słyszeć. Hrabia zostawił karła jako strażnika, a ten zadał jej dość bólu i utrapienia.
Potem Hans wsadził dziewicę do kosza i kazał ją ciągnąć do góry. Gdy kosz znowu padł na dół, lecz Hans nie ufał swoim towarzyszom i pomyślał: Już raz zdradzili swój fałsz i nie powiedzieli mi nic o karle, kto wie, co im teraz przyszło do głowy. Położył więc do kosza swoją lachę i było to jego szczęściem, bo gdy kosz był w połowie wysokości, puścili go w dół, a gdyby Hans naprawdę w nim siedział, byłaby to jego śmierć. Nie wiedział jednak, jak wydostać się z otchłani, myślał o tym bez przerwy, lecz nie znalazł rady.
"To smutne," rzekł, "że przyjdzie ci sczeznąć tu na dole." A gdy chodził tak tam i z powrotem, znowu doszedł do izdebki, gdzie siedziała dziewica, i ujrzał, że karzeł ma na palcu pierścień, który błyszczał i połyskiwał. Zdjął go więc i wsadził na palec, a gdy go obrócił, usłyszał jak coś szumi nad jego głową. Spojrzał do góry i ujrzał tam duchy, one zaś rzekły, że jest ich panem, zapytały też, co jest jego życzeniem.
Hans zrazu zaniemiał, potem jednak rzekł, że mają go wynieść do góry. Usłuchali natychmiast, a był nie inaczej niźli by latał w górę. Gdy już tam był, nie było tam człowieka, a gdy poszedł na zamek i tam nie zastał nikogo. Kręcijodła i Waligóra uciekli, a zabrali ze sobą piękną dziewicę. Hans przekręcił pierścień, przybyły duchy i powiedziały mu, że obaj są na morzu. Hans bigł i biegł, aż stanął na nadmorskiej plaży, daleko, daleko na wodzie ujrzał stateczek, na którym siedzieli jego zdradzieccy kompani. Pełen wielkiego gniewu rzucił się bez namysłu wraz ze swą lachą do wody i zaczął płynąć, lecz ciężka lacha ciągnęła go w dół, że mało się nie utopił.
W samą porę obrócił pierścieniem, wnet przybyły duchy i poniosły go, szybko jak błyskawica, na statek. Zabujał wtedy swą lachą i dał złym kompanom zasłużoną nagrodę, poczym wyrzucił ich do wody. Wiosłował potem do domu z piękną dziewicą, która bardzo się przelękła, a którą uwolnił po raz drugi, prosto do jej ojca i matki, został jej mężem i wszyscy strasznie się cieszyli.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Bajka o gryfie

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz król (gdzie panował i jak się zwał, tego już nie pomnę), który nie miał syna, tylko jedną jedyną córkę, a ta wciąż niedomagała i żaden doktor nie potrafił jej wyleczyć. I oto królowi przepowiedziano, że córka jego wyzdrowieje, kiedy naje się jabłek. Ogłoszono więc w całym kraju, że kto przyniesie królewnie jabłka, które wrócą jej zdrowie, ten dostanie ją za żonę i całe królestwo na dodatek.
Usłyszał o tym pewien kmieć, który miał trzech synów. Rzekł więc do najstarszego:
- Idź na strych, wybierz do koszyka najpiękniejszych, rumianych jabłuszek i zanieś je na królewski dwór. A nuż królewna wyzdrowieje, jak się ich naje, a ty się z nią ożenisz i zostaniesz królem.
Chłopiec zrobił, co mu ojciec kazał i wyruszył w drogę. Po niedługim czasie spotkał małego, siwego człowieczka, który go spytał, co też niesie w swoim koszyku.
- A żabie udka - odparł Urlich (bo tak miał chłopiec na imię).
- Niechaj więc tak będzie i pozostanie - powiedział karzełek i poszedł dalej.
Urlich dotarł wreszcie do zamku i kazał zameldować, że przyniósł jabłka, które królewnę uzdrowią, kiedy się ich naje. Król ucieszył się ogromnie i wezwał Urlicha przed swoje oblicze. Tymczasem o, wstydzie! Ledwie uniósł pokrywkę koszyka, miast jabłek ukazały się w nim żabie udka, jeszcze drgające. Król srodze się na przybysza rozgniewał i kazał go sromotnie z zamku przepędzić. Urlich, wróciwszy do rodzicielskiego domu, opowiedział ojcu, co go spotkało.
Wtedy ojciec wysłał średniego syna imieniem Samuel. I temu powiodło się nie lepiej niż najstarszemu. Spotkał także po drodze siwego karzełka, który go zapytał, co niesie w koszyku. Samuel odpowiedział:
- Świńską szczecinę.
Na co mały człowieczek rzekł:
- Niechaj więc tak będzie i pozostanie.
Kiedy chłopiec przyszedł na dwór królewski i powiedział, że przynosi jabłka, które królewnę uzdrowią, słudzy nie chcieli go wpuścić mówiąc, że był tu już jeden taki, co ich wystrychnął na dudka. Samuel upierał się, że on na pewno nie ma co innego, tylko jabłka, i żeby go wpuścili. Uwierzyli mu w końcu i zaprowadzili do króla. Ledwie jednak otworzył koszyk, ukazała się w nim świńska szczecina. Na ten widok król okrutnie się rozsierdził i kazał oszusta biczem za bramę wyrzucić. Samuel wrócił więc do domu i opowiedział, co mu się przydarzyło.
Wtedy najmłodszy z braci, którego wszyscy nazywali głupim Jasiem, przyszedł do ojca pytając, czy on mógłby teraz zanieść jabłka królowi.
- No, pewnie! - ojciec na to. - Właśnie ciebie tam brakowało! Gdzie mądrzejsi nie dali rady, tam ty byś chciał coś wskórać!
Ale chłopiec nie ustępował:
- Proszę cię, ojcze, pozwól mi iść.
- Zejdź mi z oczu, głuptasie, poczekaj, aż zmądrzejesz! - odpowiedział ojciec, odwracając się do niego plecami.
Jaś nie przestawał mu się naprzykrzać, skubiąc za połę:
- Ojcze, pozwól, ja też chcę iść!
- A róbże sobie, co chcesz! Idź, i tak zaraz wrócisz! - burknął ojciec opryskliwie.
Chłopiec zaś aż podskoczył z radości.
- No, proszę, widział kto większego durnia! Przecież ty z dnia na dzień głupiejesz! - rzekł w końcu ojciec.
Jaś nic sobie jednak z tego nie robił i cieszył się dalej jak szalony. A że noc już się zbliżała, postanowił zaczekać do rana, bo i tak przed wieczorem nie zaszedłby na dwór królewski. Położył się do łóżka, ale ani rusz nie mógł zasnąć. Jeśli nawet zdołał zdrzemnąć się na chwilę, to zaraz śniły mu się piękne dziewczyny, wspaniałe pałace, srebro, złoto i inne cudowne rzeczy. Nazajutrz skoro świt ruszył w drogę i wkrótce spotkał małego ponurego człowieczka w szarej kapotce, który go spytał, co niesie w koszyku. Jaś mu odpowiedział, że niesie jabłka, takie co mają królewnie zdrowie przywrócić.
- Niechaj więc tak będzie i pozostanie - rzekł karzełek.
Królewscy słudzy nie chcieli za nic wpuścić Jasia do zamku. Byli tu bowiem już dwaj tacy, co mówili, że przynoszą jabłka, a jeden miał w koszyku żabie udka, drugi zaś świńską szczecinę. Jaś zaklinał się, że nie ma żadnych udek żabich, lecz najpiękniejsze jabłka, jakie tylko można było znaleźć w całym królestwie. Mówił z wielką szczerością i strażnik przy bramie pomyślał, że taki człowiek nie może kłamać. Wpuszczono go więc i, jak się okazało, słusznie. Kiedy bowiem Jaś przed królewskim tronem otworzył koszyk, pyszniły się w nim złocistożółte jabłka. Król ucieszył się na ich widok i kazał zaraz uraczyć nimi córkę, po czym czekał pełen trwożnej nadziei na wiadomość, jakie też jest ich działanie. Mijają niespokojne minuty, aż tu nagle wiadomość nadchodzi: i kto ją przynosi, jak myślicie? Otóż z wiadomością przybiega sama królewna. Ledwie bowiem spróbowała Jasiowych jabłek, wyskoczyła z łóżka zdrowa jak rybka. Radość ojca była wprost nie do opisania. Ale oddać córki za żonę kmiecemu synowi nie miał król ochoty. Powiedział Jasiowi, żeby mu najpierw wybudował łódź, która by lepiej sunęła po suchej ziemi niż po wodzie. Jaś warunek przyjął, wrócił do domu i opowiedział, co mu się przydarzyło. Ojciec wysłał zaraz Urlicha do lasu i kazał mu ową łódź budować. Chłopiec wziął się raźno do roboty pogwizdując wesoło. W południe, kiedy słońce stało najwyżej, przyszedł do niego mały siwy człowieczek pytając, co też robi. Urlich mu odpowiedział:
- Warząchwie robię.
Karzełek zaś na to:
- Niechaj więc tak będzie i pozostanie.
Pod wieczór Urlich był pewien, że łódź jest już gotowa. Kiedy chciał ją wypróbować, zobaczył miast łodzi same warząchwie. Na drugi dzień Samuel poszedł do lasu. Ale spotkało go to samo, co Urlicha. Trzeciego dnia poszedł głupi Jaś. Pracował pilnie, aż w całym lesie rozlegały się krzepkie ciosy siekiery. Śpiewał przy tym i gwizdał dla dodania sobie animuszu. W południe, kiedy było najgoręcej, zjawił się siwy karzełek z zapytaniem, co on też robi.
- Buduję łódź, która ma lepiej sunąć po suchej ziemi niż po wodzie. A jak tę łódź zbuduję, dostanę królewnę za żonę.
- Niechaj więc tak będzie i pozostanie - rzekł siwy człowieczek.
Wieczorem, kiedy słońce zachodziło w złocistej zorzy, łódź była gotowa wraz z całym wyposażeniem. Jaś wsiadł do niej i powiosłował w stronę królewskiej siedziby. Łódź śmigała niczym wiatr. Król dostrzegł ją z daleka, ale wciąż jeszcze nie chciał oddać córki Jasiowi i powiedział mu, że musi najpierw od wczesnego rana do późnego wieczora upilnować na pastwisku setkę zajęcy. Jeśli choć jeden mu się wymknie, królewny nie dostanie. Jaś przyjął i ten warunek i już następnego dnia wypędził stadko na pastwisko, bacznie uważając, żeby mu który zając nie uciekł. Nie upłynęło wiele czasu, a przybiegła z zamku dziewka służebna prosząc Jasia, żeby jej raz dwa dał jednego zająca, bo na królewskim dworze oczekują gości. Jaś połapał się szybko, w czym rzecz, i powiedział dziewczynie, że jej zająca nie da. Niech sobie król podejmuje gości zajęczymi podrobami. Służka nie chciała jednak dać za wygraną, a w końcu wpadła w złość i zaczęła pasterzowi wymyślać. Ten zaś oświadczył, że jeśli przyjdzie sama królewna, to jej jednego zająca odda. Służąca powtórzyła to na zamku i królewna poszła sama po zająca. Tymczasem karzełek zjawił się znów przed Jasiem i zapytał go, co robi. No cóż, musi oto paść tę setkę zajęcy i pilnować, żeby mu żaden nie uciekł. A potem będzie mógł poślubić królewnę.
- Aha - rzekł na to karzełek. - Masz tu więc fujarkę, jak ci który ucieknie, wystarczy, że na niej zagwiżdżesz, a zaraz wróci.
Kiedy królewna przybiegła, Jaś włożył jej jednego zająca do fartuszka. Ledwie jednak uszła sto kroków, zagwizdał na fujarce, zajączek wyskoczył z fartuszka (szkoda, żeście tego nie widzieli!) i wrócił do stada. Pod wieczór pastuszek zagwizdał jeszcze raz, rozejrzał się, czy którego zająca nie brakuje, i pognał je wszystkie na zamek. Król zdumiał się bardzo, że Jasiowi udało się upilnować całą setkę zajęcy i że żaden mu nie uciekł. Mimo to wciąż nie chciał mu dać córki i zażądał od niego jeszcze pióra z ogona gryfa. Chłopiec nie namyślając się długo ruszył w drogę i maszerował dziarsko przed siebie, aż wieczorem dotarł do jakiegoś zamku. Poprosił tam o nocleg, bowiem w owych czasach nie było jeszcze zajazdów. Pan zamku przyjął go z radością, pytając, dokąd to wędruje.
- Idę szukać gryfa - odpowiedział Jaś.
- Ach tak, więc szukasz gryfa? Powiadają, że on wie wszystko, a ja zgubiłem kluczyk do żelaznej szkatułki, gdzie przechowuję pieniądze. Czy mógłbyś go zapytać, co się stało z tym kluczykiem?
- Oczywiście - odrzekł Jaś. - Zrobię to z ochotą.
Wczesnym rankiem wyruszył w dalszą drogę, aż trafił do drugiego zamku, w którym również spędził noc. Na wieść o tym, że wędrowiec idzie szukać gryfa, mieszkańcy zamku opowiedzieli mu o chorej dzieweczce, którą leczą rozmaitymi sposobami, ale żaden jej nie pomaga. Niech więc on będzie tak dobry i zapyta gryfa, co mogłoby chorą uzdrowić. Jaś obiecał, że chętnie to uczyni, i poszedł dalej. Zatrzymał się nad wodą, gdzie miast promu stał ogromnego wzrostu mąż, który musiał każdego przenosić na drugi brzeg. Mąż ów zapytał Jasia, dokąd też zmierza.
- Idę szukać gryfa - odpowiedział.
- W takim razie, jak do niego zajdziesz - rzekł olbrzym - zapytaj go, dlaczego ja muszę wciąż wszystkich przez rzekę przenosić.
- Dobrze - odparł Jaś. - Klnę się na Boga, że go zapytam.
Olbrzym wziął go więc na plecy i przeniósł na drugą stronę. W końcu odnalazł wędrowiec siedzibę gryfa, ale zastał tylko żonę, jego samego nie było w domu. Żona gryfa spytała przybysza, czego sobie życzy. A Jaś opowiedział jej wszystko: że musi zdobyć pióro z ogona gryfa, że w pewnym zamku zgubiono kluczyk do szkatułki z pieniędzmi i on ma gryfa zapytać, gdzie się ów kluczyk podział, że w innym znów zamku leży chora dzieweczka i jemu kazano się dowiedzieć, jak można by chorą uzdrowić, że wreszcie niedaleko stąd jest rzeka i mąż olbrzymiego wzrostu, który przenosi ludzi na drugi brzeg - otóż mąż ów chciałby wiedzieć, dlaczego musi wciąż wszystkich przez wodę przenosić. Żona gryfa rzekła na to:
- Widzisz, mój przyjacielu, żaden chrześcijanin nie może rozmawiać z gryfem, bo on każdego by zaraz pożarł. Ale jeśli chcesz, możesz położyć się pod jego łóżkiem i w nocy, kiedy mocno zaśnie, wyrwać mu pióro z ogona. Zaś o wszystkie inne sprawy, które chciałbyś wiedzieć, ja go już sama zapytam.
Jaś poszedł za jej radą i ukrył się pod łóżkiem. Wieczorem, kiedy gryf wrócił do domu i wszedł do izby, powiedział:
- Ej, żono, czuję tu zapach chrześcijanina.
- A tak - odrzekła żona. - Był tu dziś jeden taki, ale już sobie poszedł.
I gryf nic już więcej nie mówił. Głęboką nocą, kiedy potwór głośno chrapał, Jaś wygramolił się spod łóżka i wyrwał mu pióro z ogona. Gryf zerwał się przerażony i rzekł:
- Słuchaj, żono, czuję zapach chrześcijanina i wydawało mi się, że ktoś mnie szarpnął za ogon.
- Śniło ci się na pewno - żona mu na to. - Już ci przecież mówiłam, że był u nas dziś chrześcijanin, ale dawno sobie poszedł. Opowiadał mi on rozmaite historie. Że w pewnym zamku zgubili kluczyk od szkatułki z pieniędzmi i nie mogą go znaleźć.
- A to głupcy - rzekł gryf. - Klucz leży za drzwiami drewutni pod sągiem drzewa.
- Opowiadał mi jeszcze, że w innym znów zamku jest chora dzieweczka i nikt nie wie, w jaki sposób można by ją wyleczyć.
- A to głupcy - rzekł gryf. - Pod schodami do piwnicy ropucha zrobiła sobie gniazdo z jej włosów, gdyby chora odzyskała swoje włosy, zaraz by wyzdrowiała.
- Na koniec mi opowiedział, że niedaleko stąd jest woda, a nad nią człek pewien, który wciąż musi przenosić ludzi na drugi brzeg.
- A to głupiec - rzekł gryf. - Gdyby raz kogoś zostawił na samym środku, nie musiałby już potem nikogo więcej przenosić.
Nazajutrz rano gryf wstał i wyszedł z domu. Wtedy Jaś wylazł spod łóżka mając już w ręku piękne pióro. Usłyszał też, co gryf powiedział o kluczu, dzieweczce i olbrzymie. Żona gryfa powtórzyła mu wszystko raz jeszcze, żeby niczego nie zapomniał, po czym zadowolony wyruszył w drogę powrotną.
Najpierw spotkał męża nad brzegiem wody. Ten zaraz go spytał, co powiedział gryf. Jaś mu odrzekł, że wszystko mu opowie, ale dopiero po drugiej stronie. Olbrzym przeniósł go więc. A wtedy Jaś mu powtórzył, że jak kogoś zostawi raz na samym środku rzeki, to już potem nie będzie musiał nikogo więcej przenosić. Olbrzym ucieszył się bardzo i w dowód wdzięczności gotów był przenieść Jasia raz jeszcze tam i z powrotem. Jaś mu podziękował mówiąc, że może sobie oszczędzić trudu i poszedł dalej.
Przybył z kolei do zamku, gdzie leżała chora dzieweczka. Wziął ją na plecy, bo sama chodzić nie mogła, zaniósł do piwnicy, wyjął spod schodów ropusze gniazdo i dał je chorej do ręki: ona zaś w tejże samej chwili zeskoczyła z jego ramion i wbiegła przed nim na górę, całkiem zdrowa i rześka. Ojciec jej i matka z wielkiej radości obdarowali Jasia złotem i pieniędzmi i dali mu wszystko, czego tylko zażądał.
Kiedy zawędrował potem do następnego zamku, udał się zaraz do drewutni, znalazł klucz pod sągiem za drzwiami i zaniósł go kasztelanowi. Ten ucieszył się także ogromnie i w nagrodę ofiarował Jasiowi całą garść złota ze szkatułki i wiele innego dobra, jak krowy, owce i kozy.
W końcu stanął Jaś przed królem, ten zaś ujrzawszy jego majątek, pieniądze, srebro i złoto, krowy, owce i kozy, spytał, skąd też to wszystko wziął. A Jaś mu na to, że to gryf daje każdemu, czego zażąda. Król tedy pomyślał, że i jemu by się coś niecoś przydało, wybrał się więc w drogę do gryfa. Kiedy dotarł nad wodę, był pierwszym, który się tam zjawił po Jasiu. Olbrzym zostawił go więc na samym środku rzeki i poszedł sobie. I król się utopił. A Jaś poślubił jego córkę i sam został królem.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

O Jasiu leniuchu

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Z Jasia był taki leń, że chociaż jego jedynym zajęciem było wyganianie co dzień kozy na pastwisko, i to wzdychał ciężko, kiedy po całym dniu wracał wieczorem do domu.
- Naprawdę trudna to praca - mówił. - I jaka męcząca, rok w rok aż do późnej jesieni pędzić taką kozę na pole. I żebyś mógł się chociaż położyć i przespać krzynkę! Ale gdzie tam! Przez cały czas musisz oczy wytrzeszczać, żeby niesforne stworzenie nie obgryzało młodych drzewek, nie wlazło przez płot do cudzego ogrodu czy zgoła gdzieś nie uciekło. I spróbuj tu, człecze, zaznać chwili spokoju czy cieszyć się życiem!
Przysiadł sobie, zebrał myśli i jął sumować, jakim by tu sposobem pozbyć się tego dokuczliwego ciężaru. Długo dumał, ale bez skutku, aż tu nagle jakby łuska spadła mu z oczu.
- Wiem, co zrobię! - wykrzyknął. - Ożenię się z grubą Kaśką, ona też ma kozę i będzie ją mogła paść razem z moją, a ja nie będę się musiał dłużej męczyć.
Wstał, zebrał się w sobie i przeszedł na drugą stronę drogi, bo tuż obok mieszkali rodzice grubej Kaśki, i oświadczył się o rękę ich pracowitej i cnotliwej córki. Ojciec i matka nie zastanawiali się długo.
- Równy z równym w sam raz się z sobą zgodzi - orzekli i oddali Kasię Jasiowi. Tak oto gruba Kaśka została żoną Jasia i odtąd ona pasła obie kozy.
Dla Jasia nastały teraz dobre czasy i jednym zajęciem, po jakim musiał odpoczywać, było jego własne leniuchowanie. Tylko od czasu do czasu wychodził w pole razem z żoną i mawiał wtedy:
- Robię to tylko dlatego, żeby mi potem odpoczynek bardziej smakował, bo inaczej całkiem straciłbym do niego upodobanie.
Gruba Kaśka była jednak nie mniej leniwa.
- Jasiu mój kochany - rzekła raz do męża. - Po co mamy sobie bez potrzeby życie zatruwać i psuć najpiękniejsze lata? Czy nie lepiej będzie, jeśli obie nasze kozy, które co rano budzą nas swoim beczeniem, oddamy sąsiadowi, a on da nam za to ul? Postawimy go w słonecznym miejscu za chatą i nie będziemy musieli troszczyć się więcej o niego. Pszczół nie trzeba paść ani wyganiać na łąkę. Wylatują sobie w świat, a potem same trafiają z powrotem do ula i zbierają miód, a nas nie będzie to kosztować ani odrobiny trudu.
- Rzekłaś mądre słowo, kobieto - powiedział Jaś. - Bez zwłoki zrobimy, co masz w pomyśleniu. W dodatku miód o wiele lepiej smakuje i jest bardziej pożywny niż kozie mleko, można go też dłużej przechowywać.
Sąsiad chętnie dał im ul za obie kozy. Pszczoły latały niezmordowane tam i z powrotem od wczesnego ranka do późnego wieczora i narobiły tyle najpiękniejszego miodu, że Jaś jesienią mógł napełnić nim dzban po brzegi.
Postawili dzban na półce zawieszonej na ścianie w komorze, a ze strachu, żeby im go kto nie ukradł albo żeby myszy się do niego nie dobrały, Kasia postarała się o kij leszczynowy i położyła go koło swego łóżka, tak aby mogła nie wstając sięgnąć po niego ręką i leżąc w łóżku przepędzić nieproszonych gości.
Leniwy Jaś nie lubił opuszczać łóżka wcześniej jak w południe.
- Kto rano wstaje - mawiał - temu Pan Bóg mało daje.
Pewnego przedpołudnia, kiedy jeszcze w jasny dzień leżał pod pierzyną, wypoczywając po długim spaniu, rzekł do żony:
- Kobiety lubią łasować i ty wciąż objadasz się miodem, lepiej będzie, jeśli go zamienimy na gęś z gąsięciem, zanim ty rankiem wszystko do cna wyliżesz.
- Ale możemy to zrobić dopiero wtedy, jak będziemy mieli dziecko, które by pasło. Chciałbyś, żebym ja się za gęsiami uganiała i bez potrzeby siły traciła?
- A ty myślisz - rzekł Jaś - że nasz synek będzie pasał gęsi? Dzisiejsze dzieci nie słuchają wcale rodziców. Robią, co chcą, bo uważają, że są mądrzejsze od starszych, całkiem tak, jak ten parobek, co to uganiał się za trzema kozami zamiast szukać krowy.
- O! - powiedziała Kasia. - Smarkacz pożałuje, jeśli mnie nie zechce słuchać. Jak złapię kija, jak mu skórę wygarbuję! Popatrz tylko! - zawołała w zapale i chwyciła za kij, którym miała myszy odpędzać. - Widzisz, tak bo właśnie spiorę!
Zamachnęła się i na nieszczęście trafiła w dzban z miodem stojący na półce. Dzban zachwiał się i spadł na ziemię, rozbił się na drobne kawałki, a złocisty miód popłynął po podłodze.
- Oto leży nasza gęś z gąsięciem - rzekł Jaś. - I nikt nie potrzebuje ich już paść. I tak dobrze się stało, że dzban nie spadł mi na głowę, mamy przeto wszelkie powody, aby cieszyć się ze swego losu.
A widząc, że w jednej ze skorup została jeszcze odrobina miodu, sięgnął po nią i powiedział z zadowoleniem:
- Zjedzmy sobie chociaż tę resztkę, a potem odpocznijmy krzynkę po przeżytym strachu. Cóż to szkodzi, że wstaniemy trochę później niż zwykle, dzień jest przecież i tak dość długi.
- Pewnie - odrzekła Kasia. - Zawsze jeszcze zdążymy na czas. WIesz, że ślimaka zaproszono kiedyś ka wesele, a on szedł i szedł, aż trafił akurat na chrzciny. A przed samym domem poślizgnął się przełażąc przez płot i powiedział: jak kto się śpieszy, to diabeł się cieszy.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Szklana trumna

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Niech nikt nie mówi, że biedny krawiec nie może daleko zajść i dojść do wielkich zaszczytów, nie trzeba bowiem nic więcej, jak tylko to by trafił na właściwą kuźnię, i, co najważniejsze, żeby miał szczęście. Taki właśnie zręczny i porządny krawczyk udał się na wędrówkę i doszedł do wielkiego lasu, a ponieważ nie znał drogi, zabłądził. Nastała noc i nie pozostało nic innego, jak tylko w tej straszliwej samotni szukać jakiegoś schronienia. W miękkim mchu znalazłby z pewnością miękkie łoże, lecz strach przed dzikimi zwierzętami nie dawał mu spokoju i musiał się zdecydować, by przenocować na drzewie. Wyszukał sobie wielki dąb, wszedł na sam czubek i dziękował Bogu, że miał przy sobie żelazko, bo inaczej zwiałby go wiatr, który gnał ponad szczytami drzew.
Po paru godzinach w ciemności, nie bez dreszczy i zwątpienia, ujrzał nieopodal promyk światła, a ponieważ pomyślał, że to pewnie ludzka siedziba, gdzie lepiej by było niż na konarach drzewa, zszedł ostrożnie na dół i poszedł za światłem. Zaprowadziło go do małego domku, uplecionego z trzciny i sitowia. Odważnie zapukał, drzwi otworzyły się i przy świetle wypadającego światła ujrzał starego jak świat ludka, który nosił na sobie odzienie z pozszywanych ze sobą kolorowych szmatek. "Kto wy? Czego chcecie?" zapytał chropawym głosem. "Jestem biednym krawcem," odpowiedział, "noc zastała mnie w dziczy, i proszę waz bardzo, byście mnie do swojej chaty przyjęli" – "Idź swoją drogę," odparł starzec posępnym tonem, "Z włóczęgami nie chcę mieć nic do czynienia, poszukaj sobie schronienia gdzie indziej." Po tych słowach chciał czmychnąć z powrotem do domu, ale krawiec przytrzymał go za brzeg surduta i prosił go tak bardzo, że stary, który wcale nie był taki zły, jakiego udawał, w końcu zmiękł i wziął go do chaty, gdzie dał mu jeść a potem wskazał w kącie całkiem niezłe legowisko.
Zmęczonego krawca do snu nie trzeba było kołysać, spał sobie smacznie do samego rana, nawet nie pomyślałby o wstawaniu, gdyby nie wystraszył go wielki hałas. Straszny wrzask i ryk przeszywał ściany domku. Krawiec, którego nieoczekiwanie naszła odwaga, skoczył do góry, w pośpiechu nałożył ubranie i wybiegł na zewnątrz. Ujrzał blisko domu wielkiego czarnego byka i pięknego jelenia, który toczyli ze sobą ostry bój. Napierali na siebie z taką wściekłością, że od tupotu ich nóg drżała ziemia, a powietrze dudniło od ich ryku. Długo nie było wiadomo, który z nich odniesie zwycięstwo, w końcu jeleń wybił poroże w ciało przeciwnika, byk zaś straszliwie rycząc opadł na ziemię śmiertelnie dobity przez parę ciosów jelenia.
Krawiec, który ze zdziwieniem przyglądał się walce, stał przez jakiś czas nieruchomy, gdy jeleń nagle ruszył na niego i nim ten zdążył uciec niemal nadział na swoje wielkie poroże. Nie miał czasu do namysłu, bo działo się wszystko jak na złamanie karku, przez góry i doliny, przez łąki i lasy. Obiema rękoma trzymał się końców poroża i całkiem oddał się swemu losowi. Ale nie działo się inaczej, niż jakby leciał. W końcu jeleń zatrzymał się przed skalną ścianą i opuścił miękko krawca. Krawiec, bardziej umarły niż żywy, nie potrzebował wiele czasu, by wrócić do zmysłów. Gdy co nieco otrzeźwiał, jeleń, który wciąż koło niego stał, uderzył w osadzone w ścianie drzwi z taką mocą, że je wyważył. Buchnęły płomienie, za nimi uleciał dym, który przesłonił jelenia jego oczom. Krawiec nie wiedział, co robić ani dokąd iść, by dotrzeć z tego pustkowia do ludzi. Gdy stał tak zagubiony, ze skały zabrzmiał głos, który zawołał: "Wejdź bez lęku, nie stanie ci się krzywda." Wahał się wprawdzie, lecz pchany tajemniczą mocą, usłuchał głosu i wszedł przez żelazne drzwi do wielkiej przestronnej sali, której sufit, ściany i podłogi wyłożone były ciętym w kwadraty polerowanym kamieniem, na każdym zaś wyryty był jakiś nieznany znak. Pełen podziwu przyjrzał się wszystkiemu i właśnie zamierzał wyjść, gdy znów usłyszał głos, który do niego mówił: "Wejdź na kamień, który leży po środku sali, czeka cię wielki e szczęście."
Jego odwaga urosła już tak bardzo, że spełnił rozkaz. Kamień począł zapadać się pod jego stopami i opadł w końcu powoli na dół. Gdy stanął nieruchomo, a krawiec się rozejrzał, znalazł się w sali, tak wielkiej jako i poprzednia, tu jednak było więcej do zobaczenia i podziwiania. W ścianach wyciosane były wgłębienia, w których stały naczynia z przeźroczystego szkła, wypełnione kolorowym spirytusem, albo niebieskawym dymem. Na podłodze sali stały naprzeciw siebie dwie duże skrzynie ze szkła, które wzbudzały w nim wielką ciekawość. Gdy podszedł do jednej, ujrzał w niej piękną budowlę, podobną do zamku, otoczonego przez budynki gospodarcze, stajnie, stodoły i wielką ilość innych wspaniałych rzeczy. Wszystko było małe, lecz starannie i precyzyjnie dopracowane, zdawało się być zrobione ręką znającą się na sztuce, wycięte z największą dokładnością.
Nie odwróciłby jeszcze oczu od oglądania tych rzadkości, gdyby jeszcze raz nie usłyszał głosu. Kazał mu odwrócić się i spojrzeć do szklanej skrzyni naprzeciwko. Jego zdziwienie było jeszcze większe, gdy w środku ujrzał dziewczynę wielkiej urody. Leżała we śnie, otulona długimi włosami blond niczym w drogocennym płaszczu. Oczy były zaciśnięte, lecz pełne życia kolory twarzy i wstążka, którą oddech poruszał tam i z powrotem, nie pozwalały wątpić, że żyje. Krawiec przyglądał się pięknej dziewczynie z bijącym sercem, gdy nagle otworzyła oczy i wzdrygnęła się w radosnym przestrachu. "Dobre nieba," zawołała, "moja wolność się zbliża! Prędko, prędko pomóż mi wyjść z mojego więzienia. Jeśli przesuniesz rygiel na szklanym wieku, będę wybawiona." Krawiec usłuchał nie zwlekając, ona zaś natychmiast podniosła szklane wieko do góry, wyszła ze skrzyni i pospieszyła do rogu sali, gdzie owinęła się w długi płaszcz. Potem usiadła na kamieniu, młodzieńcowi kazała podejść, a złożywszy na jego ustach miły pocałunek, rzekła "Mój od dawna wytęskniony Oswobodziciel, dobre nieba przyprowadziły cię do mnie i moim cierpieniom wyznaczyły kres. Tego samego dnia, którego się skończyły, zacznie się twoje szczęście. Nieba wyznaczyły cię na mojego męża, będę cię kochała i obsypię cię wszelkim ziemskim dobrem, swój żywot pędzić będziesz w niezmąconej radości. Usiądź i posłuchaj opowieści mego losu."
Jestem córką bogatego hrabiego. Moi rodzice umarli, gdy byłam jeszcze bardzo młoda. W ostatnich słowach polecili mnie mojemu starszemu bratu, u którego mnie wychowano. Kochaliśmy się tak mocno, tak bardzo zgadzaliśmy się w naszych poglądach i upodobaniach, że postanowiliśmy nigdy nie brać ślubu, lecz żyć razem do końca naszych dni. W naszym domu nigdy nie brakowało towarzystwa. Przyjaciele i sąsiedzi odwiedzali nas często, a dla wszystkich byliśmy gościnni ze wszech miar. I tak było też pewnego wieczoru, gdy do naszego zamku przyjechał pewien nieznajomy i udając, że zdąży do najbliższej miejscowości prosił o nocleg. Spełniliśmy jego prośbę w szczodrej życzliwości, a on zabawiał nas w najlepsze podczas wieczerzy dysputą przeplataną opowieściami. Mojemu bratu tak się spodobał, że poprosił go, by został z nami parę dni, na co się też zgodził wahając się nieco wprzódy. Od stołu wstaliśmy późno w nocy, nieznajomemu wskazano pokój, a ja pospieszyłam ułożyć zmęczone członki na miękkim pierzu. Ledwo przysnęłam, zbudziły mnie odgłosy delikatnej miłej uchu muzyki. Nie umiałam pojąć skąd pochodzą, chciałam więc wezwać śpiącą w pokoju obok pokojówkę, ku memu zdziwieniu stwierdziłam, że zaniemogłam, jakaś wielka moc odebrała mi mowę, że nie mogłam wydobyć z siebie najcichszego nawet dźwięku, jakoby zmora leżała na moich piersiach. W świetle nocnej lampki ujrzałam nieznajomego, jak wchodzi poprzez dwoje zamkniętych drzwi do mojego pokoju. Zbliżył się do mnie i rzekł, że poprzez tajemne moce, które mu służyły, rozkazał rozbrzmieć powabnej muzyce, by mnie obudzić, a teraz przedziera się przez wszystkie zamki w zamiarze oddania mi serca i ręki. Moja niechęć do jego tajemnej sztuki była jednak tak wielka, że nie raczyłam na to odpowiedzieć. Stał przez jakiś czas bez ruchu, pewnie w nadziei, że wyczeka bardziej przychylnej decyzji, gdy jednak ciągle milczałam, oświadczył w gniewie, że się zemści i znajdzie na środek, by ukarać moją dumę, poczym opuścił mój pokój. Niepokój był moim towarzyszem tej nocy, zasnęłam dopiero nad rankiem. Gdy się zbudziłam, pospieszyłam do mego brata, by mu powiedzieć, co się wydarzyło, tylko że nie zastałam go w pokoju, służący powiedział mi, że o świcie wyjechał z nieznajomym na polowanie.
Nie miałam dobrych przeczuć. Szybko się ubrałam, kazałam osiodłać mojego wierzchowca i wyjechałam w towarzystwie jednego jeno służącego, w pełnym pędzie poprzez las. Służący przewrócił się z koniem, a że koń złamał nogę, nie mógł pojechać za mną. Jechałam dalej bez ustanku, a po paru minutach ujrzałam nieznajomego z pięknym jeleniem, którego prowadził na powrozie w moim kierunku. Zapytałam go, gdzie zostawił mojego brata i jak dopadł tego jelenia, z którego wielkich oczu spływały łzy. Zamiast mi odpowiedzieć, zaczął się głośno śmiać. Padłam w wielki gniew, wyciągnęłam pistolet i wypaliłam w potwora, ale kula odbiła się od jego piersi i trafiła w głowę mojego konia. Spadłam na ziemię, nieznajomy zaś wymamrotał parę słów, które pozbawiły mnie przytomności.
Gdy doszłam do siebie, byłam w podziemnej krypcie w szklanej trumnie. Czarnoksiężnik ukazał się raz jeszcze, rzekł, że brata zamienił w jelenia, że pomniejszył mój zamek ze wszelkim sprzętem i zamknął go w drugiej ze szklanych skrzyć, lud mój zaś zmienił w dym w szklanych butelkach. Jeśli ulegnę teraz jego woli, będzie dla niego łatwizna przywrócić wszystko do pierwotnego stanu. Wystarczy, że otworzy naczynia, a wszystko wróci do naturalnej postaci. Powiedziałam mu tyle samo, co za pierwszym razem. Zniknął zostawiając mnie w uwięzieniu, w którym zapadłam w głęboki sen. Wśród obrazów, które przyszły mą duszę, był także ten pełen pociechy, że nadejdzie młody człek i uwolni mnie, a gdy dzisiaj otworzyłam oczy, ujrzałam ciebie i widzę, że mój sen się spełnił. Pomóż mi wypełnić, co zaszło potem w mojej wizji. Najpierw musimy przenieść szklaną skrzynię z moim zamkiem na tamten szeroki kamień.
Kamień, gdy tylko został obciążony, uniósł się do góry z panną i młodzieńcem i wjechał przez otwór w suficie do górnej sali, skąd bez trudu wydostali się na zewnątrz. Tutaj panna zdjęła wieko i stało się wielkie widowisko, zamek, domy i zagrody poczęły się chyżo powiększać by urosnąć do naturalnej wielkości. Wrócili potem do podziemnej jaskini i na kamieniu przewieźli wypełnione dymem butelki. Ledwo panna otworzyła butelki, buchać począł niebieski dym zmieniając się w żywych ludzi, w których panna rozpoznała swych służących i ludzi. Jej radość była tym większa, gdy z lasu wyszedł jej brat w ludzkiej postaci, który zabił zmienionego w byka czarownika. Jeszcze tego dnia zgodnie z obietnicą panna oddała szczęśliwemu krawcowi swą rękę przed ołtarzem.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Mądry parobek

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Jak szczęśliwy jest pan i jak dobrze dzieje się jego gospodarstwie, jeśli ma mądrego parobka, który wprawdzie słucha jego poleceń, ale ich nie spełnia, tylko kieruje się własnym rozumem. Taki właśnie mądry Jaś wysłany został pewnego razu przez swego pana na poszukiwanie zaginionej krowy. Parobek długo nie wracał, a jego pan myślał sobie:
- Mój wierny Jaś nie pożałuje w służbie fatygi.
Kiedy jednak czas płynął, a Jasia nie było, pan zaczął się niepokoić, czy nie przytrafiło mu się coś złego. Wyruszył więc sam, żeby się za nim rozejrzeć. Długo musiał go szukać, aż wreszcie z daleka zobaczył swego parobka, jak biegał po polu tam i z powrotem.
- No i co, mój Jasiu? - zawołał, zbliżywszy się do niego. - Czy znalazłeś krowę, po którą cię posłałem?
- Nie, mój panie - odrzekł parobek. - Krowy nie znalazłem, bo jej wcale nie szukałem.
- Czegóż więc szukałeś, Jasiu?
- Czegoś o wiele lepszego i na szczęście udało mi się to znaleźć.
- A cóż to takiego, Jasiu?
- To trzy kosy, panie - odrzekł parobek.
- A gdzież one są? - spytał pan.
- Jednego widzę, drugiego słyszę, a za trzecim gonię - odpowiedział mądry parobek.
I wy bierzcie z niego przykład, nie zważajcie na pana i jego rozkazy, róbcie zawsze to, co wam do głowy przyjdzie i na co macie ochotę, a wtedy zasłużycie na miano mądrych. Tak jak mądry Jaś.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Śnieżka i Różyczka

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewna biedna wdowa żyła samotnie w chałupince, a przed jej domem był ogród. Stały w nim dwa różane krzewy, jeden nosił róże śnieżnobiałe, a drugi różane- A miała ona także dwoje dzieci, były jako ten krzew różany, jedno z nich zwało się Śnieżka, a drugie Różyczka. Były tak pobożne i dobre, tak robotne i radosne, jak żadna inna dwója dzieci na świecie. Śnieżka cichsza była i delikatniejsza niż Różyczka. Różyczka skakała po łąkach i polach, szukała kwiecia i łapała letnie ptaszki, Śnieżka siedziała zaś w domu przy matce , pomagała jej w gospodarstwie, albo też jej czytała, gdy nic innego nie było do roboty. Oboje dzieci kochały się tak, że zawsze trzymały się za ręce, gdy tylko razem wychodziły, a gdy Śnieżka mówiła: "Nigdy jedna nie zostawi drugiej," a Różyczka odpowiadała: "Jak długo żyjemy, nie," matka zaś dodawała: "Co ma jedna, będzie dzielić z drugą." Często same biegały po lesie i zbierały czerwone borówki, żaden zwierz jednak złego im nie czynił, schodził się jeno poufale. Zajączek jadł z ich rąk liście kapusty, sarna skubała trawkę u ich boku, jeleń skakał koło nich wesoło, a ptactwo nie ruszało się z gałęzi i śpiewało, co tylko umiało. Nieszczęście się ich nie imało – gdy zbyt długo zostawały w lesie i zastawała ich w nim noc, kładły się obok siebie na mchu i spały, aż nastał ranek. Matka wiedziała o tym i nie była o nie zatroskana. Pewnego razu, gdy przenocowały w lesie i obudziła je czerwień porannego słońca, ujrzały obok siebie piękne dziecię w białej, lśniącej szatce. Wstało i spojrzało przyjaźnie, nic jednak nie rzekło i ruszyło w las. Gdy się rozejrzały, okazało się że spały bardzo blisko urwiska i z pewnością do niego by wpadły, gdyby uszył w ciemności tych parę kroków dalej. Matka rzekła im, iż musiał to być anioł, który czuwa nad dobrymi dziećmi.
Śnieżka i Różyczka utrzymywały chałupkę matki w takiej czystości, że miło zajrzeć do środka. Latem różyczka troszczyła się o dom i każdego ranka stawiała matce, nim ta wstała, bukiet kwiatów przed łóżkiem, a w nim po każdym z krzewów róż. Zimą ogień rozpalała Śnieżka i wieszała na nim kocioł, kocioł zaś był z mosiądzu, lśnił jednak jak złoto, tak był wyszorowany. Wieczorem, gdy padały płatki, mawiała matka: "Idź, Śnieżko, zasuń rygle," a potem siadały przy piecu, matka zaś brała okulary i czytała z wielkiej księgi, a obie dziewczynki słuchały, siedziały i przędły, obok nich na ziemi leżało jagnię, a za nimi na drążku siedział biały gołąbek, a głowę trzymał pod skrzydełkiem.
Pewnego wieczoru, gdy ufnie siedziały sobie razem, zapukał ktoś do drzwi, jakby chciał by go wpuszczono. Matka rzekła: "Szybko, Różyczko, otwórz, to pewnie jakiś wędrowiec szuka schronienia." Różyczka poszła i odsunęła rygiel myśląc, że to jakiś biedak, lecz nie był to biedak, a niedźwiedź, który wystawił przez drzwi swą grubą i czarną głowę. Różyczka głośno krzyknęła i uskoczyła w tył, jagnię głośno zabeczało, gołąbek zatrzepotał skrzydełkami, a Śnieżka schowała się za matczyne łóżko- Wtem niedźwiedź zaczął mówić i rzekł: "Nie bójcie się, nic wam nie zrobię, za wpół zamarzłem i chcę się u was jeno troszkę ogrzać." – "Biedny niedźwiedziu," rzekła matka, "połóż się przy ogniu i tylko uważaj by się futro nie zapaliło." Potem zawołała: "Śnieżko, Różyczko, wyjdźcie, Niedźwiedź nic wam nie zrobi, mówi to szczerze." Wyszły więc obie, a powolutku za nimi powychodziły i jagnię i gołąbek nie trwożąc się przed nim. Niedźwiedź rzekł: "Dzieci, wytrzepcie mi śnieg z futra," a one przyniosły miotłę i zamiotły niedźwiedzie futro do czysta, on zaś wyciągnął się przy ogniu i mruczał zadowolony błogo. Nie trwało długo, a zrobiły się ufne i wyprawiały swawole z niezdarnym gościem. Futro targały mu rękoma, stawiały nóżki na jego grzbiecie, toczyły nim tam i z powrotem, albo brały leszczynową witkę i go tłukły, a gdy zamruczał, śmiały się. Niedźwiedź z chęcią pozwalał im na to, a gdy przesadzały ze swą swawolą, wołał: "Pozwólcie mi żyć, dzieciaki.
Śnieżko, Różyczko, mój los jest ponury,
Zabijesz tego, co przyszedł w konkury.
Gdy nadszedł czas snu i wszyscy poszli spać, rzekła matka do niedźwiedzia: "W imię Boże, możesz tak leżeć przy piecu, będziesz bezpieczny od zimna i złej pogody." Gdy tylko począł szarzeć dzień, dzieci wypuściły go, a on poczłapał przez śnieg do lasu. Od tej pory niedźwiedź przychodził co wieczór o określonej godzinie, kładł się pod piecem i pozwalał dzieciom, by się z nim bawiły, ile tylko chciały. A one tak przywykły do niego, że nie ryglowały drzwi, nim nie przyszedł ich czarny kompan.
Gdy nadeszła wiosna i zrobiło się zielono, niedźwiedź rzekł pewnego ranka do Śnieżki: "Musze teraz odejść i nie wolno mi wracać przez całe lato." – "Dokąd pójdziesz, drogi niedźwiedziu?" zapytała Śnieżka. "Muszę iść do lasu strzec moich skarbów przed złymi karłami. Zimą, gdy ziemia marźnie na kość, muszą pod nią zostać i nie mogą się przebić, ale teraz, gdy słońce ziemię rozmraża i ogrzewa, przebiją się, wyjdą na górę, odnajdą i ukradną. Co raz znajdzie się w ich rękach i legnie w ich pieczarach, nie ujrzy łatwo światła dnia." Śnieżka zasmuciła się rozstaniem, a gdy otworzyła drzwi i niedźwiedź wyszedł, została przy drzwiach wspierając się na haku, kawałek zaś jego skóry otworzył się i zdało się jej, że prześwitywało z niej złoto, nie była jednak tego pewna. Niedźwiedź pobiegł w pośpiechu i wnet zniknął za drzewami.
Po pewnym czasie matka wysłała dzieci do lasu, by nazbierały chrustu. Znalazły w nim wielkie, powalone na ziemię drzewo, a przy jego pniu podskakiwało coś w trawie w górę i w dół, nie mogły jednak rozeznać, co. Gdy się zbliżyły, ujrzały karła ze starą pomarszczoną twarzą i długą na łokieć śnieżnobiałą brodą. Koniec brody utkwił w szpalcie drzewa, a mały skakał tam i tu jak piesek na smyczy i nie wiedział, jak sobie pomóc. Spojrzał swym czerwonymi ognistymi oczyma na dziewczynki i krzyknął: "Co tak stoicie! Nie możecie podejść i mi pomóc?" – "A co ci się stało, mały ludku?" zapytała Różyczka "Głupia, ciekawska gęś," odparł karzeł, chciałem narąbać drzewa, by mieć małe drewienka na kuchnię. Przy grubych kawałkach ta ociupinka strawy dla takich jak ja, co to nie jedzą tak dużo, jak wy, grubiański i chciwy narodzie, od razu się pali. Szczęśliwe wbiłem już klin, jakby wszystko szło podług życzenia, ale przeklęte drzewo było zbyt gładkie i niechcący mi wyskoczył. Drzewo się zjechało, a ja nie mogłem już wyjąć mojej pięknej, białej brody. Teraz tak tkwi, a ja nie mogę odejść. Teraz naśmiewają się głupie mleczne gęby! Fe, ale jesteście ohydne!" Dzieci bardzo się starały, ale nie mogły wyciągnąć głowy, utkwiła na dobre. "Pobiegnę i sprowadzę ludzi," rzekła Różyczka. "Szalone baranie łby," zaterkotał karzeł, "Kto to woła ludzi, wy dwie to już za dużo. Nic lepszego nie przychodzi wam do głów?" –"Nie bądź niecierpliwy," rzekła Śnieżka, "zaraz znajdę jakąś radę," wyciągnęła nożyczki z torby i odcięła koniec brody. Gdy tylko karzeł poczuł się wolny, chwycił za swój worek, który leżał między korzeniami drzewa, a wypełniony był złotem, podniósł go i mruknął przed siebie: "Nieokrzesany naród, odcinacie mi kawałek mojej brody! Niech wam Kukułka wynagrodzi!" Poczym zarzucił worek na plecy i odszedł nie patrząc choćby raz na dzieci.
Jakiś czas potem Śnieżka i Różyczka chciały nałowić ryb. Gdy były blisko strumienia, ujrzały, jakoby coś wielkiego jak szarańcza skakało przy wodzie, jakby chciało do niej wskoczyć. Podbiegły i rozpoznały karła. "Gdzie się wybierasz?" rzekła Różyczka, "chyba nie chcesz wejść do wody?" – "Aż takim głupcem nie jestem," krzyknął karzeł, "nie wodzicie, że chce mnie wciągnąć ta przeklęta ryba?" Mały siedział tak i łowił, na nieszczęście wiatr splątał jego brodę ze sznurem od wędki, zaraz potem ugryzła ją wielka ryba. Słabemu stworzonku brakło sił, by ją wyciągnąć. Ryba zyskała przewagę i wciągała karła do wody. Trzymał się wprawdzie ździebeł trawy i sitowia, ale nie pomagało to wiele, tańczył jak mu ryba zagrała w ciągłym niebezpieczeństwie, że ryba wciągnie go do wody. Dziewczynki przyszła w ostatniej chwili, przytrzymały go i spróbowały uwolnić brodę ze sznurka, niestety daremnie, broda i sznurek mocno się zaplątały. Nie pozostało nic innego, jak tylko znowu wyciągnąć nożyczki i odciąć brodę, przy czym karzeł musiał kawałek jej stracić. Gdy karzeł to ujrzał, krzyknął do nich: "Co to za maniery, szpecić komuś tak twarz? Nie dość, że obcięłyście ją na dole, to teraz odcinacie jej najlepszą część. Nie mogę się tak pokazać swojakom. Żebyście musiały biegać bez zelówek!" Potem chwycił wór pereł, który leżał w trzcinie, i nie mówiąc słowa, pociągnął go w dal znikając za kamieniem.
Zdarzyło się, że niedługo potem matka wysłała obie dziewczynki do miasta, by kupiły nici, igły, sznurki i tasiemki. Droga wiodła przez łąkę, na której tu i tam rozsiane były wielkie kawałki skał. Ujrzały, jak w powietrzu unosi się wielki ptak, powoli krążył wokół nich, opadał coraz niżej, aż w końcu usiadł na skale nieopodal. Niedługo potem usłyszały przeszywający, żałosny krzyk. Podbiegły i ujrzały z przerażeniem, że orzeł złapał ich starego znajomka – karła i chce go porwać. Pełne współczucia dzieci od razu przytrzymały ludka i tak długo przeciągały się z orłem, aż ten porzucił swój łup. Gdy karzeł otrząsł się z przerażenia, krzyknął z piskiem: "Nie mogliście delikatniej się ze mną obejść? Szarpałyście mój cieniutki surducik, wszędzie jest porwany i podziurawiony, niezdarny i głupkowaty motłochu, jakim jesteście!" Wziął potem swój worek ze szlachetnymi kamieniami w wskoczył do swej pieczary między skałami. Dziewczynki przywykły już do jego niewdzięczności, ruszyły w dalszą drogę i załatwiły swe sprawunki w mieście. Gdy wracając do domu, znowu trafiły na łąkę, zaskoczyły karła, który na czystym miejscu wysypał swój worek ze szlachetnymi kamieniami nie myśląc wcale, że o tak późnej porze może tędy jeszcze ktoś przejść. Gdy wieczorne słońce świeciło nad lśniącymi kamieniami, połyskiwały i błyszczały tak cudownie wszelkimi kolorami, że dzieci wstrzymały kroku i tylko patrzyły. "Co tak stoicie i się gapicie!" krzyknął karzeł, a jego popielata twarz zrobiła się czerwona jak cynober z gniewu. Łajać chciał dalej, gdy zadało się słyszeć głośne mruczenie, a z lasu przyczłapał czarny niedźwiedź. Karzeł podskoczył ze strach, ale nie udało mu się ujść do swej kryjówki, niedźwiedź już był w jego pobliżu. Zawołał więc z drżącym sercem: "Drogi pnie niedźwiedziu, oszczędźcie mnie, oddam wam wszystkie moje skarby patrzcie, te szlachetne kamienie, które tu leżą. Darujcie mi życie, co wam z takiego małego chudziaczka? Nawet nie poczujecie mnie między zębami, łapcie lepiej te dwie bezbożne dzieweczki, do dopiero dla was łasy kąsek, tłuste jak młode przepiórki, jedzcie je w Imię Boże." Niedźwiedź nie troszczył się o jego słowa, łapą trzepnął złośliwe stworzenie, a to już się więcej nie ruszyło.
Dziewczynki rzuciły się do ucieczki, ale niedźwiedź zawołał za nimi: "Śnieżko i Różyczko, nie trwóżcie się, czekajcie, chcę iść z wami." Poznały jego głos i wstrzymały kroku, a gdy niedźwiedź był przy nich, odpadła od niego niedźwiedzia skóra i stał tak jako piękny mężczyzna, przybrany cały w złoto. "Jestem królewskim synem," rzekł, "zaklętym przez tego bezbożnego karła, który skarby mi ukradł, abym biegał po lesie jako dziki niedźwiedź, aż wybawi mnie jego śmierć. Teraz otrzymał zasłużoną karę."
Śnieżka wyszła za niego, Różyczka za jego brata, dzielili między sobą wielkie skarby, który karzeł zebrał w swej pieczarze. Stara matka żyła jeszcze długo w spokoju i szczęściu u swych dzieci. Dwa różane krzewy zabrała ze sobą, stały przed jej oknem i co roku nosiły najpiękniejsze róże, białe i czerwone.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Copyright 2024 Podbean All rights reserved.

Podcast Powered By Podbean

Version: 20240731