Baśnie braci Grimm

Baśnie braci Grimm, pierwotnie skompilowane przez Jakoba i Wilhelma Grimmów, to zbiór ponadczasowych opowieści ludowych, które od wieków zachwycają czytelników. Te opowieści są skarbnicą folkloru, zawierającą historie o odwadze, magii i moralności, które przemawiają przez pokolenia. Od klasyków takich jak „Kopciuszek”, „Śnieżka” i „Jaś i Małgosia”, po mniej znane perełki, takie jak „Rybak i jego żona” oraz „Rumpelstiltskin”, każda opowieść oferuje wgląd w bogaty haft europejskiej tradycji ustnej. Baśnie Grimmów charakteryzują się żywymi postaciami, moralnymi lekcjami i często mrocznymi tonami, odzwierciedlając surowe realia i fantastyczne elementy ich historycznych kontekstów. Ich trwała atrakcyjność tkwi w zdolności do zabawiania, nauczania i inspirowania zdumienia, co czyni je kamieniem węgielnym literatury dziecięcej i źródłem fascynacji dla badaczy folkloru i opowiadaczy historii.

Listen on:

  • Podbean App

Episodes

Trzej wędrowni czeladnicy

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Byli sobie trzej czeladnicy, którzy postanowili zawsze wędrować razem i pracować w tym samym mieście. Nadszedł jednak taki czas, że ich majstrowie nie mogli zapewnić im zarobku, chodzili więc wszyscy trzej oberwani, bez grosza przy duszy.
W końcu jeden z nich rzekł:
- Co mamy teraz robić? Tutaj nie możemy już dłużej zostać, trzeba więc znowu wyruszyć w świat, a jeśli w pierwszym napotkanym mieście nie znajdziemy roboty, umówimy się z właścicielem gospody, że do niego napiszemy, gdzie się który zatrzymał, abyśmy o sobie nawzajem wiedzieli, i rozstaniemy się.
Dwaj pozostali uznali, że to najlepsze wyjście. Ruszyli więc w drogę i wkrótce spotkali bogato odzianego człeka, który ich spytał, kim zacz są.
- Jesteśmy czeladnikami i szukamy pracy. Dotąd trzymaliśmy się razem, ale jeśli nic nie znajdziemy, postanowiliśmy się rozstać.
- Nie ma takiej potrzeby - rzekł nieznajomy. - Jeśli zrobicie to, co powiem, nie zabraknie wam pracy ani pieniędzy. Będą z was bogaci panowie, którzy tylko powozami jeżdżą.
Jeden z czeladników rzekł:
- Jeśli tylko nasze dusze i wieczne zbawienie nie będą na szwank narażone, chętnie wszystko uczynimy.
- O, nie - odparł nieznajomy. - Na was nie mam żadnych zakusów.
Czeladnik jednak spojrzał na jego nogi i kiedy zobaczył, że tamten ma jedną stopę ludzką, a zamiast drugiej końskie kopyto, nie chciał mieć z nim nic wspólnego.
Diabeł zaś prawił:
- Możecie być spokojni, nie o was tu chodzi, ale o duszę człeka, który już i tak jest prawie mój, trochę mu tylko do pełnej miary nie dostaje.
Upewniwszy się wreszcie wyrazili zgodę, a diabeł powiedział, czego od nich żąda: pierwszy miał na każde pytanie odpowiadać: ,,my wszyscy trzej'', a drugi: ,,za pieniądze'', a trzeci: ,,tak należało''. Mieli to mówić zawsze w tej samej kolejności i ani słowa więcej, zaś gdyby ten zakaz przekroczyli, stracą wszystkie pieniądze. Ale dopóki będą się go trzymać, biedy nie zaznają. Na początek dał im tyle złota, ile mogli udźwignąć, i kazał iść do najbliższego miasta i zatrzymać się w takiej a takiej gospodzie.
Kiedy weszli do środka, gospodarz ich przywitał i pyta:
- Chcielibyście coś zjeść?
Na co pierwszy z czeladników odpowiada:
- My wszyscy trzej.
- Ma się rozumieć - mówi gospodarz. - Tak też myślałem.
Drugi dorzuca:
- Za pieniądze.
- Ależ oczywiście - powiada gospodarz.
A trzeci czeladnik:
- Tak należało.
- Pewnie, że tak należało - potwierdza gospodarz.
Podano im smaczne jadło i przednie trunki i obsłużono grzecznie. Po jedzeniu przyszła pora płacić, gospodarz podał więc rachunek pierwszemu człowiekowi, który rzekł:
- My wszyscy trzej.
Drugi zaś:
- Za pieniądze.
I trzeci:
- Tak należało.
- A jakżeby miało być inaczej - dziwił się gospodarz. - Wszyscy trzej płacą, bo bez pieniędzy nikomu nic dać nie mogę.
Czeladnicy zapłacili nawet więcej, niż wyniósł rachunek. Wszyscy obecni goście przyglądali im się i mówili:
- Ci ludzie muszą być niespełna rozumu.
- Oj, tak, na pewno - przytakiwał gospodarz. - Mądrzy to oni nie są.
Czeladnicy mieszkali czas jakis w gospodzie, nie mówiąc nic oprócz: ,,my wszyscy trzej, za pieniądze, tak należało''. Widzieli zaś i rozumieli dobrze wszystko, co się dokoła nich działo.
Pewnego wieczoru zatrzymał się w gospodzie bogaty kupiec mający przy sobie bardzo dużo pieniędzy.
Powiedział on do gospodarza:
- Słuchajcie no, panie gospodarzu, przechowajcie, proszę, te pieniądze, bo ci przygłupi czeladnicy gotowi mi je ukraść.
Gospodarz spełnił prośbę kupca. Niosąc jego tobołek do swej komory wyczuł, że jest ciężki od złota. Po czym trzech czeladników umieścił na dole, zaś kupcowi dał paradną izbę na górze. O północy, myśląc, że wszyscy już śpią, wziął siekierę i wraz z żoną zarąbali bogatego kupca; co uczyniwszy położyli się z powrotem spać. Nazajutrz wybuchło wielkie zamieszanie, kupiec leżał na łóżku nieżywy, w kałuży krwi. Zbiegli się goście, a gospodarz rzekł:
- Zrobili to na pewno trzej zwariowani czeladnicy.
Goście potwierdzili to dodając:
- Nikt inny, tylko oni.
Gospodarz kazał ich wezwać i zapytał:
- Czy to wy zabiliście kupca?
- My wszyscy trzej - odparł pierwszy.
- Za pieniądze - rzekł drugi.
- Tak należało - zakończył trzeci.
- Słyszycie? - krzyknął gospodarz. - Sami się do tego przyznają.
Wtrącono ich do więzienia i mieli być straceni. Widząc, w jak groźnym znaleźli się położeniu, popadli w wielkie przerażenie, ale w nocy zjawił się diabeł mówiąc:
- Wytrzymajcie jeszcze jeden dzień i nie zaprzepaszczajcie własnego szczęścia, a włos wam z głowy nie spadnie.
Następnego ranka zaprowadzono ich przed sąd.
- Czy wy jesteście mordercami? - zapytał sędzia.
- My wszyscy trzej.
- Dlaczego zabiliście kupca?
- Za pieniądze.
- Ach, wy łotry! - zawołał sędzia. - I nie zawahaliście się popełnić takiego grzechu?
- Tak należało.
- Przyznali się i nadal są tacy zatwardziali - orzekł sędzia. - Prowadźcie ich zaraz na śmierć.
Wyprowadzono ich więc, a właściciel gospody musiał również stanąć w otaczającym ich kręgu. Kiedy do skazańców przystąpili oprawcy i poprowadzili ich na szafot, gdzie czekał już kat z obnażonym mieczem, podjechała nagle kolasa zaprzężona w czwórkę czerwonych jak krew gniadoszów, których podkowy krzesały ogień z kamieni, a w jej oknie powiewała biała chustka.
Kat rzekł:
- Nadeszło ułaskawienie.
A z kolasy ktoś wołał:
- Łaska! Łaska!
Wysiadł z niej diabeł, wytworny pan, bogato odziany, i rzekł:
- Wy trzej jesteście niewinni. Teraz już możecie mówić, opowiedzcie, coście widzieli i słyszeli.
Najstarszy z czeladników powiedział:
- My nie zabiliśmy kupca, morderca stoi w tym kręgu - i wskazał na gospodarza - aby się o tym przekonać, idźcie do jego piwnicy, tam wisi jeszcze wielu innych zabitych przez niego ludzi.
Sędzia posłał swoich oprawców, którzy potwierdzili prawdę słów czeladnika, a kiedy przekazali wieść sędziemu, ten kazał wprowadzić gospodarza na szafot i ściąć mu głowę.
A diabeł rzekł do czeladników:
- Nareszcie mam duszę, na której tak mi zależało. Wy zaś jesteście wolni i macie dość pieniędzy do końca życia.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Siedmiu zuchów ze Szwabii

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Było raz sobie siedmiu zuchów, którzy postanowili ruszyć w świat, szukać przygód i dokonywać walecznych czynów. Pierwszy zwał się pan Szulc, drugi Jacek, trzeci Marek, czwarty Jurek, piąty Michał, szósty Jasiek, siódmy Wicek. Niepewne jest jednak ruszać w świat z gołymi rękoma, uradzili więc ukuć sobie dzidę, wprawdzie jedną tylko, ale za to mocną. Dzidę tę chwycili wszyscy po kolei: na przedzie szedł najdzielniejszy i najodważniejszy pan Szulc, a potem cała reszta, na końcu zaś Wicek.
Pewnego dnia, a było to w czasie sianokosów, wieczór zaskoczył ich w polu, z dala od wsi. Wtem usłyszeli zza krzaka groźne brzęczenie bąka czy szerszenia. Pan Szulc tak się przeraził, że omal nie upuścił dzidy, a zimny pot zrosił mu czoło
- Słuchajcie, słuchajcie - zawołał na towarzyszów. - Boże mój, słyszę bicie bębna!
Jacek, który szedł za nim, pociągnął nosem i rzekł:
- Coś się tam bez wątpienia musiało stać, gdyż czuję zapach prochu!
Przy tych słowach pan Szulc dał hasło do ucieczki przeskakując jednym susem przez płot. Spadł przy tym na grabie, leżące tam po koszeniu, a trzonek grabi uderzył go mocno w twarz.
- Ojej, ojej - zawołał pan Szulc. - Bierz mnie do niewoli, poddaję się, poddaję się.
Pozostali zuchowie przeskoczyli również przez płot wołając jeden przez drugiego:
- Jeżeli ty się poddajesz, to ja też! Jeżeli ty się poddajesz, to ja też!
Wreszcie nie widząc wroga przekonali się, że zostali oszukani. Aby zaś historia ta nie dostała się między ludzi i nie wywołała złośliwych drwin i plotek, poprzysięgli sobie milczeć o tym dopóty, dopóki któryś z nich nie wygada się nieopatrznie.
Po czym ruszyli dalej.
Drugiego jednak niebezpieczeństwa, na jakie zostali narażeni, nawet porównać nie można z pierwszym.
Było to po kilku dniach. Droga wiodła przez ugory. Wtem ujrzeli zająca, który spał na słońcu nastawiwszy wysoko uszy i rozwarłszy szeroko oczy. Siedmiu zuchów przeraziło się bardzo na widok strasznego i dzikiego zwierza i poczęli się naradzać, jak by tu najłatwiej uniknąć niebezpieczeństwa. Gdyby chcieli uciekać, potwór mógłby ich doścignąć i połknąć ze skórą i kośćmi.
Rzekli więc:
- Musimy stoczyć z nim wielką i niebezpieczną walkę, szybkie postanowienie to połowa zwycięstwa!
I chwycili wszyscy siedmiu swą dzidę, pan Szulc na czele, Wicek zaś na końcu.
Pan Szulc chciał jeszcze trochę powstrzymać dzidę, ale Wicek na końcu stał się bardzo odważny i chciał natychmiast atakować.
Zawołał więc:
Rąb i bij, kto w Boga wierzy!Niechajże pan Szulc uderzy!
Ale Jasiek krzyknął nań:
Kiedyś taki mocny w mowie,To potwora rżnij po głowie!
Michał zawołał:
Wszak to szatan, widać snadnie,Ani włos mu z łba nie spadnie!
Jurek zaś rzekł:
Jak nie szatan, to na pewnoJego brat lub jakiś krewny!
A Markowi przyszła dobra myśl i zawołał na Wicka:
Chodź tu, Wicek, chodź tu, bratku,A ja stanę na ostatku!
Ale Wicek nie słuchał, a Jacek zawołał:
Pan Szulc pierwszy niech uderzy,Zaszczyt ten mu się należy!
Wówczas pan Szulc zebrał się na odwagę i zawołał:
Więc w imię Ojca, Syna, Ducha!Kto walczy, w tym poznacie zucha!
I ruszyli społem na smoka. Pan Szulc przeżegnał się wzywając Boga do pomocy, a gdy to nic nie pomogło, on zaś coraz bliżej był potwora, zawołał w wielkiej trwodze:
- Hau! Hau-hau-hau! Hau! Hau-hau-hau!
Na ten krzyk zbudził się zając, przeraził się bardzo i - uciekł. Gdy to ujrzał pan Szulc, zawołał radośnie:
Patrzcież, ten potwór straszny, srogi,To tylko zając rączonogi!
Ruszyli więc zuchowie dalej, szukając przygód i przybyli nad Mozelę, spokojną, lecz głęboką rzekę, na której w wielu miejscach nie ma mostów, lecz trzeba przebywać ją łódką. Ale zuchowie nasi nie wiedzieli o tym, krzyknęli więc na człowieka, który pracował po drugiej stronie:
- Czy można tędy przejść przez wodę?
Ale człowiek nie dosłyszał i zawołał:
- Co chcecie?
Oni zaś myśleli, że mówi:
- Przejdziecie.
I postanowili przejść rzekę w bród.
Pan Szulc pierwszy wszedł do wody. Ale na środku rzeki ugrzązł w mule i fale pokryły go. Tylko kapelusz jego uniósł prąd na drugi brzeg.
Towarzysze jego zawołali:
- Czyś już przeszedł, panie Szulc?
Tymczasem żaba ujrzała kapelusz i zarechotała:
- Kwak! Kwak!
Oni zaś myśleli, że to Szulc woła:
- Tak! Tak!
Weszli po kolei w wodę i wszyscy potonęli.
Tak to żaba przyprawiła o śmierć sześciu zuchów i z całej siódemki żaden już do domu nie powrócił.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Trzej cyrulicy

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Wędrowali sobie po świecie trzej cyrulicy, którzy uważali się za biegłych w swej sztuce. Trafili razu pewnego do karczmy, gdzie chcieli przenocować. Karczmarz zapytał ich, skąd przyszli i dokąd zmierzają.
- Chodzimy po świecie i uprawiamy nasze rzemiosło.
- Pokażcie więc, co potraficie - rzekł karczmarz.
Pierwszy z cyrulików powiedział, że utnie sobie rękę i nazajutrz przyprawi ją z powrotem. Drugi powiedział, że wytnie sobie serce i nazajutrz włoży z powrotem. Trzeci powiedział, że wyłupi sobie oczy i nazajutrz wprawi je z powrotem.
- Jeśli naprawdę to wszystko potraficie - rzekł karczmarz - to znaczy, że wyuczyliście się swego rzemiosła.
Cyrulicy posiadali cudowną maść i cokolwiek nią posmarowali, zrastało się zaraz, a buteleczkę, w której znajdowała się maść, nosili zawsze ze sobą. Jeden uciął więc sobie rękę, drugi wyjął serce z piersi, a trzeci wyłupił sobie oczy, zgodnie z zapowiedzią, po czym ułożyli to wszystko na talerzu i wręczyli karczmarzowi. Ten zaś oddał talerz dziewce służebnej, która miała schować w spiżarni i dobrze pilnować. Służebna posiadała w tajemnicy najmilszego, a był nim pewien żołnierz. Kiedy karczmarz, trzej cyrulicy i reszta domowników już spali, przyszedł żołnierz żądając czegoś do zjedzenia. Służebna otworzyła spiżarnię i wyjęła stamtąd dla niego różne dobre rzeczy, ale z wielkiej miłości zapomniała zamknąć z powrotem drzwiczki, zasiadła z ukochanym przy stole i wdała się z nim w pogawędkę. Kiedy tak siedziała rozbawiona, nie przeczuwając nieszczęścia, kot zakradł się do otwartej spiżarni, porwał rękę, serce i oczy należące do trzech cyrulików i uciekł na dwór. Skoro już żołnierz się posilił, a dziewka chciała sprzątnąć statki i zamknąć spiżarnię, zobaczyła, że talerz, który karczmarz oddał jej pod opiekę, jest pusty.
Rzekła więc przerażona do swego skarbu:
- Ach, co ja teraz pocznę, nieszczęśliwa! Wszystko zginęło, i ręka, i serce, i oczy, będę ja miała jutro za swoje!
- Nie martw się - rzekł żołnierz. - Pomogę ci w kłopocie: na szubienicy wisi złodziej, pójdę i utnę mu rękę. Która to była?
- Prawa.
Służebna dała mu ostry nóż, a żołnierz poszedł, uciął biednemu grzesznikowi rękę i przyniósł ją dziewczynie. Potem chwycił kota i wykłuł mu oczy. Brakowało jeszcze tylko serca.
- Czy nie mieliście ostatnio świniobicia i czy w piwnicy nie leży zarżnięty wieprzak?
- Ach, tak - odrzekła służebna.
- To dobrze - powiedział żołnierz, zszedł do piwnicy i przyniósł świńskie serce.
Dziewczyna ułożyła wszystko razem na talerzu, wstawiła do spiżarni i pożegnawszy ukochanego poszła spać.
Nazajutrz, kiedy trzej cyrulicy wstali, kazali sobie przynieść talerz, na którym położyli rękę, serce i oczy. Służebna przyniosła talerz ze spiżarni, a pierwszy cyrulik przyłożył sobie złodziejską rękę, posmarował maścią i ręka natychmiast przyrosła. Drugi wprawił sobie kocie oczy, a trzeci świńskie serce. Karczmarz, który się temu przyglądał podziwiając ich sztukę, powiedział, że czegoś podobnego jak żyje nie widział i że będzie ich przed wszystkimi chwalił i każdemu polecał. Cyrulicy zapłacili za nocleg i ruszyli w dalszą drogę.
Kiedy tak szli przed siebie, ten ze świńskim sercem wcale się towarzyszy nie trzymając zaglądał za każdy węgieł i niuchał świńskim obyczajem. Dwaj pozostali usiłowali chwycić go za połę, ale nic to nie pomagało, wyrywał im się i biegł ku najbrudniejszym śmietniskom. Drugi także dziwnie się zachowywał, tarł wciąż oczy i mówił:
- Ej, kolego, co się dzieje? To chyba nie moje oczy, ja przecież nic nie widzę, prowadź mnie, bo upadnę.
W ten sposób z największym trudem dotarli pod wieczór do następnej gospody. Wkroczyli razem do gościnnej izby, gdzie w rogu przy stole siedział jakiś bogaty pan i liczył pieniądze. Cyrulik ze złodziejską ręką obszedł go dokoła, przy czym ręka parę razy niespokojnie mu drgnęła, i wreszcie, kiedy pan odwrócił głowę, sięgnął i zgarnął ze stołu całą garść pieniędzy.
Jeden z towarzyszy rzekł do niego:
- Ej, kolego, co ty robisz? Kraść nie wolno, wstydź się!
- I cóż ja temu jestem winien? - odparł. - Ręka sama mi się wyciąga i muszę jej słuchać, czy chcę, czy nie chcę.
Wszyscy trzej położyli się spać, a w izbie, gdzie spali było ciemno choć oko wykol. Nagle zbudził się cyrulik z kocimi oczami i zerwał ze snu towarzyszy wołając:
- Popatrzcie no tam, bracia, widzicie te białe myszki?
Tamci dwaj zerwali się na równe nogi, ale nic nie mogli zobaczyć. Wtedy kociooki rzekł:
- Coś z nami wszystkimi nie jest w porządku, żaden nie odzyskał tego, co mu się należało, trzeba nam wracać do karczmarza, on nas musiał oszukać.
Ruszyli więc nazajutrz z powrotem i powiedzieli karczmarzowi, że nie odzyskali swojej własności, jeden dostał złodziejską rękę, drugi kocie oczy, trzeci zaś świńskie serce. Karczmarz na to, że ani chybi zawiniła tu służebna, i chciał ją zawołać, ale on widząc zbliżającą się trójkę uciekła boczną furtką i nigdy już nie wróciła. Cyrulicy zażądali od karczmarza pieniędzy grożąc, że mu dom spalą. Dał im wszystko, co miał, a oni obłowiwszy się powędrowali dalej. Pieniędzy starczyło im na całe życie, ale każdy z nich wolałby odzyskać to, co stracił.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Uparte dziecko

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Było sobie nigdyś uparte dziecko, a nie robiło nic, czego chciałaby matka. Dlatego nie miał w nim Bóg upodobania, zesłał nań chorobę i żaden lekarz nie umiał mu pomóc. Wnet leżało na łożu śmierci. Gdy opuszczono je do grobu i przykryto ziemią, nagle wyłoniła się z niej rączka i sięgała w górę, a przysypywanie jej świeżą ziemią nic nie dawało. Rączka ciągle wychodziła na wierzch. Matka musiała tedy podejść do grobu i chłostać rączkę rózgą, a gdy to uczyniła, rączka schowała się i dziecko odnalazło swój pokój pod ziemią.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Niebieskie Światełko

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie kiedyś żołnierz. Długie lata służył wiernie swojemu królowi, lecz gdy wojna się skończyła, a żołnierz z powodu wielu ran, które mu zadano, nie mógł dłużej służyć, rzekł do niego król: "Możesz iść do domu, już cię nie potrzebuję. Nie będziesz dostawał dłużej pieniędzy, bo zapłatę dostaje tylko ten, kto mi służy." Żołnierz nie wiedział, z czego ma żyć, odszedł zatroskany, a szedł cały dzień, aż wieczorem dotarł do lasu. Gdy zapadła ciemność, zobaczył światło. Zbliżył się do niego i trafił do domu. Mieszkała w nim wiedźma. "Pozwól mi przenocować, daj trochę jeść i pić" rzekł do niej, "Inaczej sczeznę." - "Oho!" odpowiedziała, "A kto daje coś zabłąkanemu żołnierzowi? Lecz okażę ci litość i przyjmę cię, jeśli zrobisz, co każę." - "A czego żądasz?" zapytał żołnierz. "Żebyś mi jutro ogród przekopał." Żołnierz zgodził się, a następnego dnia pracował co sił, lecz do wieczora nie skończył. "Widzę," rzekła wiedźma, "że nie możesz dzisiaj iść dalej. Zatrzymam cię na jeszcze jedną noc. Porąbiesz mi jutro furę drwa na kawałki." Żołnierz potrzebował na to całego dnia, a wieczorem, wiedźma złożyła mu ofertę, by został jeszcze jedną noc. "Jutro dostaniesz lekką robotę, za moim domem jest stara wyschnięta studnia. Wpadła mi do niej lampka. Świeci na niebiesko i nigdy nie gaśnie. Musisz mi ją przynieść." Następnego dnia starucha zaprowadziła go do studni i spuściła w koszu na dół. Znalazł niebieskie światełko i dał jej znak, by wciągnęła go do góry. Ciągnęła go też, ale gdy już był przy brzegu, wyciągnęła rękę by odebrać swą lampkę. "Nie," odpowiedział żołnierz, bo przejrzał jej niecne zamiary, "Nie dam ci światła nim nie stanę obiema nogami na ziemi." Wiedźma wpadła w złość, spuściła go znowu na dół i odeszła. Biedny żołnierz spadł bez szkody na podmokłe dno, a niebieskie światełko wciąż się paliło, lecz w czym mogło pomóc? Zobaczył, że nie ujdzie śmierci. Siedział smutny przez chwilę, przypadkiem chwycił za kieszeń i znalazł tam fajkę wypchaną tabaką. "Będzie to moja ostatnia przyjemność," pomyślał i ją wyjął, odpalił od niebieskiej lampki i zaczął palić. Gdy studnię spowił dym, stanął przed nim nagle mały czarny ludek i zapytał "Panie, co rozkażesz?" - "Cóż mi tobie rozkazywać?" odparł żołnierz zupełnie zdziwiony. "Uczynię wszystko, czego zażądasz." -"dobrze," rzekł żołnierz, "najpierw wciągnij mnie z tej studni." Ludek wziął go za rękę i poprowadził przez podziemne przejście, lecz nie zapomniał zabrać niebieskiej lampki. Pokazał mu po drodze skarby, jakie zgromadziła wiedźma i je schowała, a żołnierz zabrał tyle złota, ile mógł unieść. Gdy byli na górze, rzekł do ludka: "Idź, zwiąż wiedźmę i zaprowadź przed sąd." Nie trwało długo, a przyjechała z wielkim krzykiem, szybko jak wiatr, na dzikim kocie, tak samo szybko wrócił ludek, "Wszystko załatwione" rzekł, "Wiedźma wisi już na szubienicy - jakie są twoje rozkazy, Panie?" zapytał mały. "Na razie żadne." Odpowiedział żołnierz, "Możesz iść do domu, ale bądź pod ręką, gdy cię zawołam." - "To zbędne," powiedział ludek, " wystarczy, że odpalisz fajkę od niebieskiej lampki, a stanę przed tobą." I po tym zniknął mu z oczu. Żołnierz wrócił do miasta, z którego przyszedł. Poszedł do najlepszej karczmy i kazał sobie szyć piękne stroje., potem kazał oberżyście, by urządził mu pokuj z takich przepychem, jak to tylko możliwe. Gdy wszystko było gotowe, żołnierz się wprowadził, zawołał czarnego ludka i rzekł: "Służyłem królowi wiernie, lecz on mnie odesłał i zostawił na pastwę głodu. Zemszczę się teraz za to." - "Co mam czynić?" zapytał mały. "Późno w nocy, gdy królewna będzie leżała w łóżku, przynieś ją tu we śnie. Będzie mi służyć za pokojówkę." Ludek rzekł wtedy: "dla mnie to proste, ale dla ciebie to niebezpieczna rzecz. Gdy się wyda, możesz źle skończyć." Gdy wybiła dwunasta, otworzyły się drzwi i ludek wniósł królewnę." - "Aha, jesteś!" zawołał żołnierz, "żywo do roboty! Idź po miotłę i zamieć izbę." Gdy skończyła, kazał jej podejść do swojego fotela, wyciągnął nogę i rzekł: "ściągnij mi buty" rzucił je potem królewnie w twarz i musiała je podnieść i czyścić na połysk. Robiła wszystko, co jej rozkazał bez sprzeciwu, niemal z na wpół zamkniętymi oczyma. Z pierwszym pianiem koguta zaniósł ją ludek z powrotem do łóżka w królewskim zamku. Następnego ranka, gdy królewna wstała, poszła do swego ojca i opowiedziała mu o swoim dziwnym śnie. "Niesiono mnie po ulicach szybko jak błyskawica do pokoju żołnierza. Musiałam mu służyć jako dziewka, usługiwać i zajmować się podłą robotą, zamiatać izbę, czyścić buty. To był tylko sen, ale jestem tak zmęczona, jakbym naprawdę to robiła." - "Ten sen mógł być rzeczywistością" rzekł król, "dam ci radę, wypchaj kieszenie grochem i zrób w niej małą dziurkę. Jeśli ktoś po ciebie przyjdzie, groszek wypadnie i zostawi ślad na ulicach." Gdy król to mówił, był przy tym niewidzialny ludek i wszystko słyszał. W nocy, gdy niósł śpiącą królewnę przez ulice, wypadało z jej kieszeni trochę groszku, ale nie zostawił on śladu, bo podstępny ludek rozsypał przedtem groch na wszystkich ulicach. A królewna musiała aż do pierwszego piania koguta służyć jako dziewka. Król wysłał następnego ranka ludzi, którzy mieli szukać śladu, lecz było to daremne. Na wszystkich ulicach siedziały biedne dzieci, zbierały groch i rzekły: "Dzisiaj w nocy padał groch." - "Musimy wymyślić coś innego," rzekł król. "Nie zdejmuj z nóg butów, gdy położysz się do łóżka, a zanim stamtąd wrócisz, schowaj jednego. Już ja go znajdę." Czarny ludek to usłyszał, a gdy żołnierz wieczorem zażądał, by przyniósł mu królewnę, odradzał mu to i rzekł: Na ten podstęp nie znam rady, a gdy tego buta znajdą u ciebie, będzie z tobą źle. "Rób, co mówię," odparł żołnierz. I królewna musiała także trzeciej nocy pracować jako dziewka, lecz zanim ją odniesiono, schowała buta pod łóżkiem. Następnego ranka król kazał szukać buta swej córki. Znaleziono go u żołnierza, a i sam żołnierz, który na prośby małego ludka ruszył przez bramę, został wnet pochwycony i wrzucony do więzienia. W ucieczce zapomniał tego, co było najlepsze: niebieskiej lampki i złota. W kieszeni miał tylko jednego dukata. Stał teraz przed więziennym oknem obciążony łańcuchami, a gdy tak stał, zobaczył jednego ze swoich kamratów. Zapukał w szybę, a gdy tamten podszedł, rzekł: "Bądź tak dobry i przynieś mi małe zawiniątko, które zostawiłem w karczmie. Dam ci za to dukata." Kamrat pobiegł i przyniósł mu, czego żądał. Gdy tylko żołnierz był znowu sam, zapalił fajkę wzywając czarnego ludka. "Nie trwóż się," rzekł do swego pana, "idź, gdzie cię poprowadzą, niech robią, co chcą, tylko niebieskiej lampki nie zapominaj." Następnego dnia odbył się sąd nad żołnierzem i choć nie zrobił nic złego, sędzia skazał go na śmierć. Gdy go już wyprowadzono, poprosił króla o ostatnią przysługę." Czego chcesz?" zapytał król. "Żebym w ostatniej drodze mógł zapalić fajkę." - "Możesz wypalić nawet trzy," odpowiedział król, "ale nie myśl, że ci życie daruję." Żołnierz wyciągnął fajkę i zapalił ją od niebieskiej lampki. Gdy parę kłębów dymu wzniosło się w powietrze, stanął przed nim ludek, a w ręku trzymał kija i rzekł. "Czego pragniesz, panie?" - "Bij fałszywych sędziów i ich panów, aż padną na ziemię, nie szczędź i króla, który tak źle się ze mną obszedł." No więc lał ludek jak błyskawica, ciach, ciach, a kogo ledwo tknął kijem, padał na ziemię i nie ważył się drgnąć. Wystraszył się król, zaczął błagać o litość i aby zachować życie, oddał żołnierzowi królestwo i swą córkę za żonę.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Jasne słońce cię wyda!

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewien krawczyk podróżował po świecie za chlebem, lecz nie mógł znaleźć pracy, a bieda jego była taka, że nawet jednego halerza na jedzenie nie miał. W czasie tym na drodze spotkał go żyd. Pomyślał więc sobie, że żyd ma pieniądze przy sobie. Wyrzucił zatem Boga ze swego serca, ruszył w jego stronę i rzekł: "Daj mi pieniądze, ale Cię zatłukę na śmierć!" – "A żyd odpowiedział: "Daruj mi życie. Nie mam pieniędzy, na pewno nie więcej niż osiem halerzy." Lecz krawiec rzekł: "Masz pieniądze i zaraz mi je dasz," Użył przemocy i bił żyda tak długo, aż ten był bliski śmierci. A gdy żyd już miał umrzeć, rzekł swe ostatnie słowa: "To ujrzy światło dnia w promieniach jasnego słońca." I tak umarł. Krawczyk rzucił się na jego kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy, lecz nie znalazł więcej niż osiem halerzy, jak mu to żyd powiedział. Chwycił go potem, zaniósł w krzaki i ruszył za chlebem. Podróżował długo, aż znalazł pracę u majstra w pewnym mieście. A majster ów miał piękną córkę. Zakochał się w niej krawczyk, ożenił się z nią i żyli w dobrym i szczęśliwym małżeństwie.
Długo potem, gdy mięli już dwoje dzieci, pomarli teść i teściowa, młodzi państwo mieli dom tylko dla siebie. Pewnego ranka, gdy mąż siedział przy stole przed oknem, żona przyniosła mu kawy, a on wylał ją do podstawki i już miał ją właśnie wypić, zaświeciło na nią słońce, a jego odbicie mrugało wysoko na ścianie i robiło zakrętasy. Spojrzał krawiec do góry i rzekł: "Chce to wyjawić w świetle dnia, ale nie może!" Żona rzekła zaś: "Ach, drogi mężu, co takiego? Co miałeś na myśli?" Odpowiedział, że nie może powiedzieć." Lecz ona powiedziała: "Jeśli mnie kochasz, to mi powiesz," i przysięgała mu na wszystko, że żaden człowiek się nie dowie, a nie dawała mu spokoju. Opowiedział jej tedy, jak przed laty wędrował goły i bez pieniędzy, jak zabił żyda, a ten w ostatnich słowach w śmiertelnym strachu rzekł swe słowa: "To na światło dnia w promieniach jasnego słońca!" Teraz promienie słońca chciały wynieść to na światło dnia, mrugały na ścianie i robiły zakrętasy, lecz niczego zdradzić nie mogły. Potem prosił ją jeszcze aby nikomu nie mówiła, inaczej bowiem życie postrada. To też mu obiecała. Gdy wziął się do roboty, poszła do swej kumy i powierzyła jej tę historię z prośbą by nikomu jej nie opowiadała. Lecz nie minęły trzy dni, a wiedziało już całe miasto, krawiec trafił przed sąd i wydano na niego wyrok. I tak oto prawda ujrzała światło dnia w promieniach jasnego słońca.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

O mądrym krawczyku

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Była sobie raz księżniczka niezwykle dumna. Każdemu zalotnikowi dawała do rozwiązania jakąś zagadkę, a jeśli nie potrafił jej odgadnąć, wyrzucała go za drzwi wśród kpin. Kazała zaś wszem i wobec obwieścić, że kto jej zagadkę odgadnie, zostanie jej mężem, kimkolwiek by był.
W kraju owym mieszkało sobie razem trzech krawczyków, a dwaj starsi pomyśleli, że jeśli udał im się niejeden trudny ścieg, to zapewne dadzą sobie radę z trudną zagadką. Trzeci, który uchodził za głuptasa, gdyż nie mógł się nauczyć nawet swojego rzemiosła, wierzył, że tym razem szczęście się do niego uśmiechnie.
Wtedy dwaj starsi rzekli doń:
- Zostań lepiej w domu, ze swoją kapką rozumu niedaleko zajdziesz.
Ale krawczyk niewiele sobie z tego robiąc oświadczył, że skoro już sobie postanowił, to wypróbuje swoich sił, i ruszył w drogę z takim zapałem, jakby świat do niego należał.
Trzej krawcy zgłosili się do księżniczki i oznajmili, że oni są tymi, którzy odgadną zagadkę, gdyż mają tak delikatny rozum, że można by go przez igłę nawlec.
Wtedy księżniczka rzekła:
- Mam dwojaki rodzaj włosów na głowie, jakiego są one koloru?
- Jeżeli tylko o to idzie - rzekł pierwszy - są czarne i białe jak pieprz i sól.
A księżniczka na to:
- Nie zgadłeś, drugi niech odpowie.
Więc drugi rzekł:
- Jeśli nie są czarne i białe, to są brązowe i czerwone jak świąteczne ubranie mego ojca.
- Nie zgadłeś - rzekła księżniczka. - Niech trzeci odpowie, on chyba będzie wiedział.
- Księżniczka ma włosy złote i srebrne i to są właśnie te dwa gatunki i kolory.
Gdy to księżniczka usłyszała, zbladła i zemdlała, gdyż krawczyk odgadł trafnie, a ona myślała, że się taki nie znajdzie na całym świecie. Kiedy wróciła do przytomności, rzekła:
Ale tym jeszcze mnie nie zdobyłeś, musisz spełnić jeszcze jeden warunek, a wtedy będą twoją. W piwnicy leży wielki niedźwiedź, musisz z nim przespać jedną noc: jeżeli po tej nocy będziesz jeszcze żył, dostaniesz mnie za żonę.
Księżniczka myślała, że w ten sposób pozbędzie się krawczyka, gdyż niedźwiedź jeszcze żadnego człowieka nie zostawił przy życiu, jeżeli mu się dostał w łapy. Lecz krawczyk nie uląkł się wcale i rzekł ochoczo:
- Szybkie postanowienie to połowa zwycięstwa.
Wieczorem udał się nasz krawczyk do niedźwiedzia. Gdy ten go ujrzał, rzucił się w jego stronę i chciał go odpowiednio przywitać swoją ciężką łapą.
- Powoli, powoli - rzekł krawczyk. - Już ja cię uspokoję.
I najobojętniej w świecie wyciągnął z kieszeni kilka orzechów, zaczął je powoli rozgryzać, a ziarna zjadać. Gdy to niedźwiedź zobaczył, poprosił krawczyka, żeby mu też dał kilka orzechów. Ten sięgnął do kieszeni, lecz zamiast orzechów dał mu kamyki tej samej wielkości. Niedźwiedź włożył je do paszczy, lecz nie mógł ich rozgryźć, chociaż gryzł z całych sił.
- Ojej - pomyślał - a to ze mnie niedołęga, nie potrafię nawet rozgryźć orzecha!
I rzekł do krawczyka:
- Mój drogi, rozgryź mi orzecha!
- Widzisz, jaki z ciebie siłacz - rzekł na to krawczyk. - Masz taką dużą paszczę, a nie potrafisz rozgryźć tak małego orzecha.
Wziął od niedźwiedzia kamyki, lecz zręcznie zamienił je na orzechy i porozgryzał po kolei.
- Muszę jeszcze raz spróbować, kiedy się tak przyglądam, to mi się zdaje, że i ja to potrafię.
Ale krawczyk dał mu znów kamienie, a niedźwiedź gryzł z całych sił i naturalnie tym razem również mu się nie udało.
Potem krawczyk wyjął spod płaszcza skrzypce i zaczął na nich grać, gdy to niedźwiedź usłyszał, nie mógł ustać spokojnie i zaczął tańczyć, a kiedy sobie tak tańczył, pomyślał, że i on chętnie by się nauczył grać, a będzie mu się lepiej tańczyć, i rzekł do krawczyka:
- Słuchaj, czy trudna jest gra na skrzypcach?
- Ach, bajecznie łatwa, o widzisz, lewą rękę kładę na strunach, a prawą trę struny smyczkiem, i widzisz, jak to wesoło wychodzi, hopsasa, tralala!
- Ja bym też chciał tak grać, żebym mógł tańczyć, kiedy mi przyjdzie ochota. Czy mnie tego nauczysz?
- Bardzo chętnie - odparł krawczyk. - Żebyś tylko był pojętny. Pokaż mi najpierw łapy, o, masz za długie pazury, musiałbym ci je trochę przyciąć.
I przyniósł krawczyk imadło, a ledwie niedźwiedź wsadził w nie swe łapy, krawczyk przyśrubował je mocno i rzekł:
- No, teraz zaczekaj, zaraz wrócę z nożycami.
Zostawił tak niedźwiedzia, który mruczał głośno, położył się w kącie na wiązce słomy i zasnął.
Księżniczka słyszała wieczorem głośne mruczenie niedźwiedzia, ale była pewna, że mruczy on z zadowolenia i że na pewno zrobił już z krawczykiem porządek. Z rana księżniczka zadowolona i wesoła zajrzała do piwnicy niedźwiedzia, lecz jakież było jej zdumienie, kiedy zastała krawczyka całego i zdrowego jak rybka w wodzie. Teraz nie mogła już cofnąć danego słowa i musiała z nim pojechać do kościoła, żeby go tam poślubić. Kiedy już wsiedli do przysłanej przez króla karety, dwa pozostali krawcy z wielkiej zazdrości poszli do piwnicy i oswobodzili niedźwiedzia. Ten wściekły ze złości popędził za karetą. Kiedy księżniczka usłyszała jego groźne pomruku, przestraszyła się bardzo i zawołała:
- Ach, niedźwiedź nas dogonił i chce ciebie porwać.
Ale krawczyk był sprytny, stanął na głowie, wytknął nogi przez okno i zawołał:
- Widzisz imadło? Jeśli w tej chwili nie odejdziesz, to się znów w nie dostaniesz!
Gdy to niedźwiedź zobaczył, zawrócił szybko i uciekł. Nasz krawczyk zaś pojechał teraz spokojnie do kościoła i poślubił księżniczkę, z którą żył długie lata szczęśliwie.
A kto nie wierzy, ten zapłaci dukata!Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dwaj królewiątka

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz król, któremu urodził się synek. Z losem chłopca łączyła się przepowiednia, że mając lat szesnaście zostanie zabity przez jelenia. Kiedy doszedł już do tego wieku, wybrał się wraz z myśliwymi na polowanie. W lesie królewicz odłączył się od innych. Nagle patrzy, a tu biegnie przed nim rosły jeleń; mierzy do niego, ale ani rusz nie może trafić. Zwierz tak długo wodził go za sobą, aż nareszcie znaleźli się poza lasem. Wtem, ni stąd, ni zowąd, zamiast jelenia królewicz widzi przed sobą ogromnego męża, który w te słowa się do niego odzywa:
- No, całe szczęście, żem cię wreszcie dopadł. Sześć par szklanych łyżew już za tobą zjeździłem i żadną miarą złapać cię nie mogłem.
Zabiera chłopca i wlecze przez wielką wodę do okazałego królewskiego pałacu. Rozkazał mu, aby zasiadł obok niego przy stole i coś niecoś przekąsił. Kiedy już sobie trochę podjedli, król rzekł:
- Mam ja trzy córki, przy najstarszej będziesz musiał czuwać przez całą noc, od dziewiątej godziny wieczorem aż do szóstej rano. Ja sam osobiście będę przychodził pod drzwi, ilekroć dzwon zabije, i będę cię wołał. A jeśli mi nie odpowiesz, nazajutrz zostaniesz stracony. Jeśli mi zaś za każdym razem odpowiesz, dam ci moją córkę za żonę.
Kiedy młodzi weszli do sypialni, królewicz ujrzał kamienną postać Krzysztofa. Królewna rzekła do niego:
- Począwszy od dziewiątej ojciec mój co godzina będzie pod drzwi przychodził, aż do wybicia trzeciej. A jak zapyta, ty mu odpowiadaj miast królewicza.
Kamienny Krzysztof pokiwał na to głową. Zrazu bardzo prędko, potem coraz wolniej, aż wreszcie znieruchomiał. Nazajutrz powiada król do królewicza:
- Dobrze się spisałeś, ale córki dać ci nie mogę, jeszcze jedną noc musisz czuwać w sypialni drugiej, a wtedy się zastanowię, czy oddać ci najstarszą za żonę. Będę przychodził co godzina i wołał ciebie, a ty mi masz odpowiadać. Jeśli zawołam, a ty mi nie odpowiesz, krew twoja dla mnie popłynie.
Udali się więc oboje młodzi do komnaty. I stał tam jeszcze potężniejszy kamienny Krzysztof. Królewna rzekła do niego:
- Kiedy mój ojciec zapyta, ty mu odpowiedz!
Na co wielki kamienny Krzysztof znowu zaczął kiwać głową, zrazu bardzo prędko, potem coraz wolniej, aż wreszcie całkiem znieruchomiał. Królewicz zaś legł na progu, podłożył sobie rękę pod głowę i usnął. Nazajutrz król rzekł do niego:
- Wprawdzie dobrze się spisałeś, ale córki dać ci nie mogę, jeszcze jedną noc musisz czuwać przy najmłodszej królewnie. Wtedy się zastanowię, czy oddać ci średnią za żonę. I będę przychodził co godzina, a jak cię zawołam, ty masz mi odpowiadać. Jeśli zawołam, a ty mi nie odpowiesz, wówczas krew twoja dla mnie się poleje.
I młodzi poszli razem do sypialni. I tam również stał kamienny Krzysztof, jeszcze potężniejszy i wyższy od dwóch poprzednich. Królewna rzekła do niego:
- Jak mój ojciec zawoła, to ty mu odpowiedz!
Na co potężny, długi kamienny Krzysztof chyba z pół godziny kiwał głową, zanim mu ona znieruchomiała. A królewicz położył się na progu i usnął. Nazajutrz król rzekł:
- Czuwałeś wprawdzie jak należy, ale córki nie mogę ci jeszcze oddać. Mam bardzo wielki las i jeśli go wyrąbiesz dziś od szóstej rano do szóstej wieczór, to raz jeszcze całą sprawę rozważę.
Dał królewiczowi szklaną siekierę, szklany klin i szklany toporek. Kiedy młodzian poszedł do lasu i zabrał się do rąbania, siekiera od razu pękła na pół. Wziął więc klin i ledwie uderzył w niego toporkiem, rozleciał się na drobne kawałki. Biedak zmartwił się bardzo i był pewien, że teraz już śmierć go nie ominie. Usiadł i zaczął płakać. Nadeszło południe i król rzekł:
- Dziewczęta, jedna z was musi mu teraz zanieść coś do jedzenia.
- O, nie - odpowiedziały dwie starsze. - My nie będziemy mu nic zanosiły. Niech go obsłuży ta, przy której czuwał ostatnią noc.
Najmłodsza musiała więc iść do lasu z jedzeniem dla królewicza. Kiedy znalazła go w lesie, spytała zaraz, jak mu się wiedzie.
- Och - odpowiedział. - Całkiem źle.
Poprosiła go tedy, żeby się do niej zbliżył i coś przegryzł.
- O, nie - odrzekł. - Żadnym sposobem, bo przecież śmierć mnie czeka i nie pora teraz na jedzenie.
Wtedy królewna tak miłymi słowy zaczęła go namawiać, aby choć odrobinkę spróbował, że w końcu podszedł do niej i zjadł troszkę. Kiedy już się nieco posilił, królewna rzekła:
- Teraz podrapię cię chwilkę za uchem i zaraz zrobi ci się raźniej na duchu.
Podrapała go więc, a wtedy on poczuł się tak znużony, że natychmiast zasnął. Królewna zdjęła czym prędzej chustkę z głowy, zawiązała na niej supeł i uderzyła nim trzykroć o ziemię, wołając:
- Hej, czeladka, do mnie!
W tejże chwili powyłaziło z rozmaitych nor mnóstwo podziemnych ludzików, gotowych do spełnienia rozkazów królewny.
Rzekła im więc:
- W ciągu trzech godzin cały ten wielki las ma być wyrąbany i wszystko drzewo ustawione w sągi!
Podziomki pobiegły więc skrzyknąć swych krewniaków i znajomych do pomocy przy robocie. Po czym zabrały się szparko do dzieła i w ciągu trzech godzin wszystko było gotowe, a mali robotnicy przybiegli do królewny, żeby jej to powiedzieć. Wtedy ona machnęła znów swoją białą chusteczką i zawołała:
- Czeladka, marsz, do domu!
I cała gromadka zniknęła pod ziemią. Kiedy królewicz się zbudził, rad był z całego serca. Ona zaś rzekła do niego:
- Skoro tylko wybije szósta, przyjdź do pałacu!
Zrobił więc, jak kazała, a król go zapytał:
- No i co, cały las wyrąbany?
- Tak - odrzekł królewicz.
Kiedy zasiedli potem przy stole, król powiedział:
- Nie mogę jeszcze oddać ci córki za żonę.
Winien jest bowiem dokonać dla niej jeszcze jednego czynu. Królewicz zapytał, co to ma być takiego.
- Mam bardzo dużą sadzawkę - rzekł król. - Jutro rano musisz tam pójść i wyszlamować ją, żeby była czysta jak lustro i pełna ryb.
Nazajutrz król dał królewiczowi szklaną łopatę, mówiąc:
- O szóstej sadzawka ma być gotowa.
Poszedł więc królewicz, a kiedy znalazł się nad sadzawką i wbił łopatę w bagno, złamała mu się. Wbił więc oskard w muliste dno, ale i ten pękł od razu. Zmartwił się srodze królewicz. I znów w południe najmłodsza królewna przyniosła mu coś do jedzenia i zapytała, jak mu się wiedzie. Odpowiedział, że wiedzie mu się całkiem źle i że tym razem już niechybnie głowę straci.
- Narzędzia znów mi się połamały.
- O! - powiedziała. - Niechże więc podejdzie i posili się trochę. A wtedy zrobi ci się zaraz raźniej na duszy.
- Nie - odrzekł. - Nie przełknę ani kęsa, jestem zbyt smutny.
I tym razem miłymi słowy namówiła go, aby do niej podszedł i choć trochę zjadł. Potem podrapała go za uchem, aż usnął. Wtedy zdjęła znów chustkę, zawiązała na niej supeł, uderzyła nim trzykroć o ziemię i zawołała:
- Hej, czeladka, do mnie!
Zaraz też powyłaziło z nor mnóstwo małych podziomków i wszystkie ją pytały, czego sobie życzy. Mają w ciągu trzech godzin wyszlamować sadzawkę, a musi być taka czysta, aby można się było w niej przejrzeć, i pełna rozmaitych rybek. Rozbiegły się tedy podziomki, aby skrzyknąć sobie do pomocy krewniaków i znajomych. W dwie godziny wszystko było gotowe. Stanęły więc znów przed królewną i oznajmiły:
- Rozkaz został wykonany.
Królewna chwyciła chustkę, uderzyła trzykroć o ziemię i zawołała:
- Czeladka, marsz do domu!
Po czym wszelkie podziomki znikły. Kiedy królewicz się zbudził, sadzawka była już oczyszczona. Królewna zaś odchodząc kazała mu o szóstej stawić się w pałacu. Król widząc go zaraz spytał:
- No i co, sadzawka wyszlamowana?
- Tak - odpowiedział królewicz.
A wtedy zasiedli do stołu, a król rzekł:
- Wprawdzie sadzawkę oczyściłeś, ale nie mogę ci oddać mojej córki. Musisz dokonać jeszcze jednej rzeczy.
- Jakiej to, królu? - spytał królewicz.
Król powiedział, że ma bardzo wielką górę, całą porośniętą cierniowymi krzakami. Otórz trzeba je wszystkie wyciąć, a na samym szczycie zbudować wspaniały zamek, tak piękny, że piękniejszego nikt nigdy nie widział. I wszystko, co trzeba, całe urządzenie, ma być wewnątrz.
Kiedy nazajutrz królewicz wstał, król dał mu szklaną siekierę i szklane wiertło i powiedział, że o szóstej wszystko ma być gotowe. Ledwie królewicz zamierzył się siekierą na pierwszy krzak, rozleciała się ona na tysiąc drobnych kawałków, a wiertło też na nic mu się nie zdało. Zmartwił się więc biedak bardzo i czekał tylko, kiedy przyjdzie jego ukochana i wybawi go z kłopotu.
Skoro nadeszło południe, zjawiła się i ona, niosąc mu jedzenie. Królewicz wyszedł jej na spotkanie, opowiedział o wszystkim, posilił się trochę, a kiedy go podrapała za uchem, usnął.
Wtedy królewna znów chwyciła chustkę z supłem, uderzyła nią trzykroć o ziemię i zawołała:
- Hej, czeladka, do mnie!
I tym razem mnóstwo podziomków powyłaziło z nor i wszystkie ją pytały, co im rozkaże.
Ona zaś rzekła:
- W trzy godziny musicie wyciąć te oto krzaki, a na wierzchołku góry ma stanąć zamek najpiękniejszy, jaki sobie można wymarzyć, a w środku musi być wszystko, co trzeba, całe urządzenie.
Podziomki rozbiegły się, by skrzyknąć sobie do pomocy krewniaków i znajomych. O wyznaczonej porze wszystko było gotowe. Stanęły tedy podziomki przed królewną, by jej to powiedzieć, ona zaś chwyciła chustkę, uderzyła nią trzykroć o ziemię i krzyknęła:
- Czeladka, marsz, do domu!
I podziomki znikły. A kiedy królewicz po przebudzeniu wszystko zobaczył, radował się niczym ptaszek bujający w przestworzach. Z wybiciem godziny szóstej wrócili oboje razem do królewskiego pałacu.
Król zapytał:
- Czy i zamek jest już gotowy?
- Tak - odrzekł królewicz.
Kiedy zasiedli przy stole, król powiedział:
- Nie mogę oddać najmłodszej córki, póki dwie starsze nie wyjdą za mąż.
Słysząc to królewicz i królewna bardzo się zasmucili i królewicz sam już nie wiedział, co teraz począć. Ledwie noc zapadła, wraz z królewną opuścił pałac. Uszli już kawałek drogi, kiedy nagle królewna obejrzała się i tuż za sobą zobaczyła własnego ojca.
- Ach! - zawołała. - Co my teraz zrobimy? Mój ojciec jest tuż za nami i zaraz nas dogoni. Zamienię ciebie w krzak cierniowy a siebie w różę. W środku krzaka będę chyba bezpieczna.
Skoro tylko ojciec znalazł się przy nich, na miejscu zbiegów zobaczył krzak cierniowy a w samym jego środku różę. Chciał zerwać różę, ale ciernie tak mu palce pokłuły, że musiał wracać do domu.
Żona jęła go wypytywać, dlaczego obojga młodych nie przyprowadził. Mąż jej na to, że był już o krok od nich, ale ni stąd, ni zowąd stracił ich z oczu, a na ich miejscu rósł krzak cierniowy i róża.
Rzekła tedy królowa:
- Trzeba było zerwać różę, a krzak na pewno poszedłby za nia.
Wyruszył więc król raz jeszcze, aby zerwać różę. Ale przez ten czas królewicz i królewna byli już bardzo daleko i król musiał ich znów gonić. Nagle córka obejrzała się i zobaczył ojca tuż za sobą.
- Ach, co mamy teraz zrobić? - zawołała. - Zamienię ciebie w kościół, a siebie w pastora, stanę na ambonie i zacznę wygłaszać kazanie.
Kiedy król już, już miał ich dopaść, w zamian ujrzał kościół, a w kościele na ambonie stał pastor i mówił kazanie. Król wysłuchał kazania i wrócił do domu. Królowa zaraz go spytała, dlaczego przyprowadził zbiegów.
On zaś na to:
- Bo długo ich goniłem, a kiedy już myślałem, że ich zaraz złapię, ujrzałem przed sobą nagle kościół, a na ambonie stał pastor i mówił kazanie.
- Trzeba było zabrać pastora - rzekła żona - a kościół na pewno by za nim poszedł! No cóż, tak to jest, jak się ciebie po coś pośle! Teraz nie ma już innego wyjścia: muszę się sama wybrać.
Po długiej wędrówce zobaczyła wreszcie z daleka parę uciekinierów i wtedy właśnie córka obejrzała się i spostrzegła zbliżającą się matkę.
- Ojej, to dopiero nieszczęście! - zawołała. - Moja matka zaraz nas dogoni! Zamienię ciebie w staw, a siebie w rybkę.
Zanim królowa ich pochwyciła, stanęła nagle nad brzegiem rozległego stawu, a na jego środku uwijała się zwinna rybka, coraz to wynurzając łepek z wody i rozglądając się wesoło. Królowa chciała koniecznie rybkę złapać, ale w żaden sposób nie mogła jej dosięgnąć. Rozzłościła się okrutnie i wypiła cały staw, byle dobrać się do rybki. Nagle jednak zrobiło jej się tak strasznie mdło, że musiała wypitą wodę z powrotem wypluć. I na koniec powiedziała:
- Widzę, że nic się tu już nie da zrobić.
Żeby oni tylko zechcieli do niej podejść! Udała się z powrotem do domu, a na pożegnanie ofiarowała jeszcze córce trzy włosie orzechy mówiąc:
- Przydadzą ci się w ostatniej potrzebie.
Po czym oboje młodzi powędrowali dalej.
Szli chyba z dziesięć godzin, aż stanęli u stóp zamku, z którego pochodził królewicz, zamek ów utaczała wieś. Kiedy się tam zatrzymali, królewicz rzekł:
- Zostań tutaj, najdroższa moja, a ja udam się do zamku i przyjadę tu po ciebie karetą wraz ze służącymi.
Na zamku powitano go radośnie, wszyscy bowiem byli szczęśliwi z powrotu królewicza. Opowiedział, że ma narzeczoną, która czeka na niego we wsi, i trzeba pojechać po nią zaraz karetą. Kazano więc czym prędzej zaprzęgać i zgraja sług obsiadła karetę. Królewicz właśnie miał do niej wskoczyć, kiedy matka pocałowała go na drogę i w tej samej chwili wszystko uleciało mu z pamięci: i to, co dotychczas przeżył, i to, co miał teraz zrobić. Królowa kazała więc wyprząc konie i wszyscy razem wrócili na zamek. Królewna zaś siedząc we wsi czekała i czekała, aż ktoś po nią przyjdzie, ale nikt się nie zjawiał. Najęła się więc do pracy we młynie należącym do zamku. Co dzień po południu musiała siedzieć nad wodą i myć naczynia. Pewnego razu królowa zeszła z zamku, by pospacerować nad wodą i spostrzegła pracowitą dziewczynę.
- A cóż to za robotna dziewczyna! - powiedziała. - Bardzo mi się ona podoba!
Wszyscy zwrócili oczy na królewnę, ale nikt jej nie rozpoznał.
Minęło sporo czasu, a królewna wciąż służyła młynarzowi wiernie i pracowicie. Królowa zaś wynalazła dla syna żonę z bardzo dalekich stron. Sprowadzono narzeczoną do zamku i wkrótce miały się odbyć zaślubiny. Zbiegło się mnóstwo ludzi ciekawych uroczystości. I królewna poprosiła młynarza, aby na parę dni zwolnił ją od pracy.
- Idź i zabaw się trochę - powiedział.
Przed wyjściem dziewczyna rozłupała jeden z trzech orzechów: była w nim śliczna suknia. Królewna włożyła ją i tak wystrojona poszła do kościoła, tuż pod sam ołtarz. Wkroczyła młoda para i usiadła pod ołtarzem. Właśnie pastor miał ich pobłogosławić, kiedy panna młoda obejrzawszy się spostrzegła stojącą z boku dziewczynę. Wstała natychmiast oświadczając, że nie weźmie ślubu, póki nie dostanie równie pięknej sukni, jaką ma owa dama. Młoda para wróciła więc na zamek i posłano do królewny sługę z zapytaniem, czy zechciałaby sprzedać swoją suknię. Nie, sprzedać jej nie zamierza, ale oddałaby ją pod pewnym warunkiem. Zapytano tedy, jak to należy zrozumieć. Odpowiedziała, że panna młoda dostanie suknię, jeśli pozwoli jej spędzić noc pod drzwiami królewicza. Narzeczona odrzekła, że się na to zgadza. Królewna położyła się więc na progu pod drzwiami i płacząc opowiedziała swemu ukochanemu o wszystkim, co dla niego zrobiła: że kazała wyrąbać dla niego las i oczyścić sadzawkę, że zbudowała mu zamek, że zamieniła go w krzak ciernisty, potem w kościół i wreszcie w staw, a on tak szybko o tym zapomniał. Królewicz natomiast nic z tego nie usłyszał, bowiem słudzy musieli mu dać przed wieczorem napój usypiający. Sami zaś zbudzili się i wszystko słyszeli, nie rozumieli jednak, co to ma znaczyć. Nazajutrz, kiedy wszyscy wstali, panna młoda ubrała się w piękną suknię i wraz z narzeczonymi pojechała do kościoła.
Tymczasem królewna otworzyła drugi orzech i znalazła w nim jeszcze piękniejszą suknię. Włożyła ją, poszła do kościoła i stanęła w pobliżu ołtarza. I wszystko odbyło się podobnie, jak za poprzednim razem. Królewna znów położyła się na noc w progu sypialni królewicza, a słudzy mieli mu dać napój usypiający. Dali zaś napój, który nie pozwolił mu zasnąć, choć królewicz położył się do łóżka. Dziewczyna od młynarza leżąc na progu sypialni królewicza znów płacząc opowiedziała o wszystkim, co dla niego zrobiła. Tym razem królewicz całą opowieść usłyszał i zrobiło mu się okropnie smutno - bo nagle przypomniał sobie to, co wydarzyło się w przeszłości. Chciał zaraz biec do swej ukochanej, ale matka zamknęła drzwi na klucz. Dopiero nazajutrz pośpieszył do królewny i wszystko jej opowiedział. Prosił, aby nie nosiła urazy w sercu, że o niej na tak długo zapomniał.
Wtedy królewna otworzyła trzeci orzech i znalazła w nim suknię jeszcze piękniejszą od dwóch poprzednich. Włożyła ją i pojechała ze swym narzeczonym do kościoła. Zbiegło się tam bardzo, bardzo wiele dzieci, które obsypały ich kwiatami i położyły im pod nogi kolorowe wstążki, a oni zostali przez pastora pobłogosławieni, po czym odbyło się huczne wesele. Zaś fałszywa matka i fałszywa narzeczona musiały opuścić zamek. A kto bajkę opowiedział, temu w gębie zaschło.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Cep z Nieba

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Szedł raz chłop z parą wołów na orkę. Gdy doszedł na pole, obu zwierzętom zaczęły rosnąć rogi, rosły i rosły, a gdy chciał wracać do domu, były takie wielkie, że nie mógł z nimi przejść przez bramę. Na szczęśnie szedł właśnie rzeźnik, któremu je oddał. Dobili handlu w ten sposób, że miał rzeźnikowi przynieść miarkę nasion buraków. A rzeźnik miał mu potem za każde ziarenko zapłacić brabandzkiego talara. To się nazywa dobry handel! Chłop poszedł do domu i przyniósł na plecach miarkę nasion buraków, po drodze jednak wypadło mu z worka jedno ziarenko. Rzeźnik spłacił go, jak ustalili. Gdyby chłop nie zgubił ziarenka, to miałby o jednego brabandzkiego talara więcej. Gdy wracał tą samą drogą do domu, z ziarenka wyrosło drzewo, a sięgało ono aż do nieba. Pomyślał więc chłop: "Ponieważ jest okazja, musisz zobaczyć, co tam na górze aniołowie robią, popatrzyć im raz w oczy." Wlazł więc na górę i zobaczył, że aniołowie młócą owiec, a gdy się tak przyglądał, spostrzegł, że drzewo, na którym siedział, zaczęło się trząść. Spojrzał w dół i zobaczył że ktoś próbuje je ściąć. "Gdybyś spadł, byłoby z tobą źle," pomyślał, a w potrzebie nie przyszło mu nic innego do głowy, jak to by wziąć owsianych plew, które leżały tu kupami, i ukręcić z tego sznur. Chwycił też za motykę i cepa, które leżały wkoło w niebie, a potem spuścił się na linie, lecz na ziemi wpadł prosto do głębokie głębokiej dziury, a miał to wielkie szczęście, że miał motykę, bo właśnie przy jej pomocy wyciął sobie schody, wyszedł na górę, a na dowód zabrał cep, żeby nikt nie wątpił w jego opowieść.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Wytrawny myśliwy

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie ongiś pewien młody chłopak, który wyuczył się ślusarstwa i rzekł był do swego ojca, że chce iść w świat, by się spróbować. "Tak," rzekł ojciec, "cieszy mnie to," i dał mu pieniądze na podróż. Wyruszył więc i szukał pracy. Po pewnym czasie ślusarstwo jakoś nie chciało podążyć za nim, a i on nie bardzo miał w nim upodobanie, nabrała za to ochoty na myślistwo. W wędrówce spotkał myśliwego w zielonym ubraniu, który zapytał, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Chłopak powiedział, że jest czeladnikiem ślusarstwa, ale to rzemiosło już mu się nie podoba i miałby ochotę na myślistwo, zapytał, czy przyjąłby go na ucznia. "O tak, jeśli zechcesz iść ze mną." Młody chłopak poszedł więc z nim, służył parę lat u niego i uczył się łowiectwa. Potem chciał się dalej próbować. Myśliwy nie dał mu nic prócz wiatrówki, a miała ona taką właściwość, że kiedy się nią strzelało, trafiała zawsze. Odszedł więc i dotarł do wielkiego lasu, którego końca przez cały dzień nie mógł znaleźć. Gdy był wieczór, usiadł na wysokim drzewem, by ustrzec się od dzikich zwierząt. Koło północy wydało mu się, że z dala jarzy się małe światełko, poprzez gałęzie spojrzał w tamto miejsce i zapamiętał je sobie. Najpierw jednak zdjął swój kapelusz i zrzucił go w stronę światła, bo chciał za nim iść jak za znakiem, gdy zejdzie na dół. Zszedł więc, ruszył w stronę kapelusza, założył go i ruszył do przodu. Im dalej szedł, tym większe było światło, a gdy był już blisko, zobaczył, że to wielkie ognisko, a siedziało przy nim trzech olbrzymów z wołem na ruszcie, którego piekli. Wtem rzekł jeden: "Muszę spróbować, czy to mięso da się już jeść," oderwał kawałek i chciał włożyć do ust, ale myśliwy zestrzelił mu go z ręki." No tak," rzekł olbrzym, "wiatr zwiał mi kawałek z ręki," i wziął następny kawałek. Gdy już miał ugryźć, myśliwy znowu strzelił. Wtedy olbrzym strzelił w pyski temu, który siedział obok, i gniewnie zawołał: "Co wyrywasz mi mój kawałek?" - "Ja nic nie wyrwałem," rzekł drugi, "pewnikiem to jakiś strzelec ci go odstrzelił." Olbrzym wziął trzeci kawałek, nie mógł go jednak zachować w dłoni, bo myśliwy ów kawałek zestrzelił. Wtedy rzekli olbrzymi: "Tu musi być dobry strzelec, który potrafi zestrzelić kąsek sprzed pyska, taki by się nam przydał," i zawołali głośno "Wyłaź, strzelcze, usiądź z nami przy ogniu i najedz się do syta, nic ci nie zrobimy, ale jeśli nie przyjdziesz, weźmiemy cię siłą i po tobie." Chłopak wyszedł więc i rzekł, że jest myśliwym po fachu, a w co strzela, w to i pewnikiem trafia. Wtedy oni rzekli, że jeśli chce, będzie mu dobrze i opowiedzieli mu, że przed lasem jest wielka woda, za nią stoi wieża, a w wieży siedzi piękna królewna, chcemy ją porwać. "Tak," rzekł, "dostanę ją." A oni mówili dalej, "Ale to jeszcze nie wszystko, leży tam mały piesek, od razu zaczyna szczekać, kiedy ktoś się zbliża, a jak tylko zaszczeka, wszystko się budzi na królewskim dworze i dlatego nie możemy tam wejść, zabijesz pieska?" – "Tak," rzekł, to dla mnie igraszka" Wsiadł potem do łodzi i popłynął przez wodę, a gdy był już na lądzie, przybiegł piesek i chciał zaszczekać, lecz on chwycił za swoją wiatrówkę i go zastrzelił. Gdy olbrzymi to ujrzeli, ucieszyli się myśląc, że królewna już jest ich, ale myśliwy chciał najpierw zobaczyć, jak się ma cała ta sprawa, i rzekł, żeby jeszcze nie ruszali się z miejsca, póki ich nie zawoła. Poszedł do zamku, a było tam cichuteńko i wszystko spało. Gdy otworzył pierwszy pokój, wisiała tam szabla na ścianie, a była z czystego srebra, i była tam też złota gwiazda i imię Króla, obok na stole leżał opieczętowany list, który otworzył, a było w nim napisane, że kto ma szablę, może zabić wszystko, co stanie mu na drodze. Zdjął więc ze ściany szablę, zawiesił sobie i poszedł dalej. Doszedł do pokoju, gdzie leżała królewna i spała, a była tak piękna, że stał cicho i patrzył na nią wstrzymując oddech. Myślał sobie: "Jak mogę oddać niewinną dziewicę w posiadanie dzikich olbrzymów, w głowach mają tylko zło." Rozejrzał się jeszcze, pod łóżkiem stała para pantofli, na prawym było imię jej ojca z gwiazdą na lewym jej własne imię z gwiazdą. Wokół szyi miała też wielką chustę z jedwabiu, przetykaną złotem, z prawej strony imię jej ojca, z lewej jej własne, wszystko złotymi literami. Myśliwy wziął nożyce, odciął prawy koniuszek i włożył go do tornistra, potem wziął jeszcze prawy pantofel z imieniem króla i włożył go do środka. Dziewica wciąż jeszcze leżała i spała, a zaszyta była cała w swojej koszuli, odciął więc jej kawałek i wsadził razem z resztą, lecz robił to wszystko tak, by jej nie tknął. Potem odszedł i pozwolił jej spać w spokoju, a gdy doszedł do bramy, olbrzymy wciąż tam stały, czekały i myślały sobie, że przyprowadzi królewnę. On jednak zawołał do nich, żeby przyszli, że dziewica jest już w jego mocy, ale nie może otworzyć im drzwi, jest tam jednak dziura przez którą mogą się przeczołgać. I tak bliżej podszedł pierwszy, myśliwy owinął włosy olbrzyma wokół dłoni, wciągnął głowę i uciął szalą jednym zamachem, a potem wciągnął go do końca. Zawołał wreszcie drugiego i też odrąbał mu łeb, w końcu i trzeciego, i rad był, że uwolnił piękną dziewicę od jej nieprzyjaciół, odciął im języki i wsadził do swego tornistra. Pomyślał sobie: "Pójdę do mego ojca i pokażę mu wszystko, co zrobiłem, potem ruszę w świat, a szczęście, jakiego wzbrania mi Bóg, jeszcze będzie moje.
Jednak król w zamku, gdy się obudził, ujrzał trzech olbrzymów, którzy leżeli bez życia. Poszedł do sypialni swojej córki, obudził ją i zapytał, któż to był, kto olbrzymów pozbawił życia. A ona rzekła "Drogi ojcze, nie wiem, spałam." Kiedy zaś wstała i chciała ubrać swoje pantofle, prawego nie było, a gdy obejrzała chustę na szyi, była pocięta i brakowało prawego koniuszka, gdy obejrzała swoją koszulę, kawałek był wycięty. Król zwołał cały dwór, żołnierzy i kogo tylko się dało, i zapytał, kto uwolnił jego córkę a olbrzymów pozbawił żywota. I wtedy pewien kapitan, który miał tylko jedno oko i był paskudnym człowiekiem, rzekł, iż to on uczynił. A stary król powiedział, że skoro tego dokonał, niechaj zaślubi jego córkę. Dziewica jednak rzekła: "drogi ojcze, miast tego bym miała za niego wyjść, wolę ruszyć w świat, jak daleko mnie doki poniosą." Król rzekł tedy, że jeśli nie chce go poślubić, niech zdejmie królewskie szaty założy chłopskie i odejdzie, a niechaj pójdzie do garncarza i pocznie handel glinianymi naczyniami. Zdjęła więc królewskie szaty i poszła do garncarza, pożyczyła glinianych wyrobów i obiecała, że kiedy wieczorem sprzeda wszystkie, za nie zapłaci. Król zaś rzekł, że ma usiąść gdzieś kątem i je sprzedawać. Potem rozkazał, my przejechały się po tym chłopskie wozy, aby wszystko poszło w kawałki. Gdy królewna rozstawiła na ulicy cały swój kram, przybyły wozy i rozbiły wszystko na kawałki. Zaczęła płakać i rzekła "O Boże, muszę teraz zapłacić garncarzowi." Król zaś chciał w tenże sposób zmusić ją do poślubienia garncarza, zamiast tego poszła jednak znowu do garncarza i zapytała go, czy nie dałby jej jeszcze raz pożyczki. Powiedział "nie," że najpierw musi zapłacić za poprzednie. Poszła więc do swego ojca, krzyczała, biadała i rzekła, że pójdzie w świat. A on odparł: "Każę ci zbudować domek w lesie, będziesz w nim siedzieć do końca życia i wszystkim gotować, nie wolno ci jednak za to brać pieniędzy." Gdy domek był gotowy, przed drzwiami wywieszono szyld, a było na nim napisane: "Dzisiaj za darmo, jutro za pieniądze." I siedziała w nim długi czas, po świecie rozniosło się, że siedzi w nim dziewica i gotuje za darmo, a głosi o tym szyld przed drzwiami. Usłyszał o tym także myśliwy i pomyślał sobie: "To by było coś dla ciebie, jesteś biedny i nie masz pieniędzy." Wziął więc swoją wiatrówkę, poszedł do lasu i znalazł domek z szyldem "dzisiaj za darmo, jutro za pieniądze." Przytroczył sobie szablę, którą trzem olbrzymom łby odrąbał, wszedł do domku i kazał sobie dać jeść. Ucieszył się piękną dziewczyną, była śliczna jak z obrazka. Zapytał skąd przybywa i dokąd idzie, a o rzekł "podróżuję sobie po świecie." A ona spytała, skąd ma tę szablę, a było na niej imię jej ojca. On zaś zapytał, czy jest córką króla. "Tak" odpowiedziała. Wtedy on rzekł. "Tą szablą, odrąbałem trzem olbrzymom głowy," i na znak wyjął z tornistra ich języki, potem pokazał jej jeszcze pantofel, koniuszek chusty i kawałek koszuli. A ona była pełna radości i rzekła, że on jest tym, który ją wybawił. Poszli potem razem do starego króla i wezwali go. Ona poprowadziła go do komnaty i rzekła mu, że ten jest tym prawdziwym, który wybawił ją od olbrzymów. Gdy stary król ujrzał dowody, nie mógł dłużej wątpić i rzekł, że cieszy się, wiedząc, jak to wszystko się stało, i wobec tego niechaj królewna zostanie jego żoną, zaiste dziewica cieszyła się z tego całym sercem. Potem ubrali go, jakby był cudzoziemskim panem, a król rozkazał wyprawić ucztę. Gdy przyszli do stołu, kapitan usiadł po lewej stronie królewny, myśliwy zaś po prawej, a kapitan myślał, że to jakiś pan z dalekich krajów z wizytą. Gdy już pojedli i popili, rzekł stary król do kapitana, że ma dla niego zagadkę: Gdyby ktoś powiedział, że trzech olbrzymów pozbawił życia, i zapytano by go, gdzie są olbrzymów języki, których jednak w ich głowach nie było. Jakże to wszystko mogłoby się zdarzyć? A kapitan odrzekł "Pewnikiem wcale języków nie mięli." - "Och nie," rzekł król, "każde zwierzę ma język," i zapytał go jeszcze, ile wart jest ten, któremu się to przydarzyło. Kapitan odpowiedział: "Wart jest tyle, by go rozerwano na kawałki." A król odparł, że sam na siebie wyrok wydał. Kapitan został uwięziony, potem rozerwany na cztery kawałki, królewna zaś poślubiła myśliwego. Potem sprowadził ojca swego i matkę swoją i żyli w radości u swojego syna, a po śmierci starego króla, jemu przypadło królestwo.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Żyd pośród cierni

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz bogaty gospodarz i miał parobka, który służył mu uczciwie i pracowicie, co rano pierwszy wstawał z łóżka i wieczorem ostatni kładł się spać, kiedy zaś trafiła się ciężka robota i każdy omijał ją z daleka, on rwał się do niej, nie żałując trudu. Nigdy nie narzekał, ze wszystkiego był zawsze zadowolony, zawsze w dobrym humorze. Po roku służby pan nie wypłacił mu ani grosza myśląc:
- Tak będzie najrozsądniej, ja grosza oszczędzę, a on nie odejdzie i będzie mi dalej służył.
Parobek nie upomniał się o swoje i przez następny rok pracował tak samo pilnie, jak przez pierwszy. Kiedy pod koniec roku znów nie dostał zapłaty, pogodził się z tym i pozostał na trzeci. Po trzecim roku pan opamiętał się i sięgnął do kieszeni: nic jednak z niej nie wyciągnął.
Wtedy parobek odezwał się wreszcie:
- Panie mój, służyłem ci wiernie trzy lata, wypłać mi teraz, co mi się słusznie należy, bo chciałbym się trochę rozejrzeć po świecie.
- No, pewnie, mój synu - odparł skąpiec. - Służyłeś mi dobrze i bez szemrania, należy ci się za to szczodra nagroda.
Sięgnął znów do kieszeni i odliczył parobkowi trzy halerze, jeden po drugim:
- Masz tu za każdy rok po halerzu, to naprawdę bardzo hojna zapłata, mało kto dałby ci tyle.
Poczciwy parobek, który o wartości pieniądza nie miał zielonego pojęcia, zgarnął swoją należność i pomyślał: ,,Mam teraz pełną kieszeń, mogę się już o nic nie martwić i nie tyrać tak dłużej!''
Ruszył więc w drogę i wędrował po górach, dolinach, podrygując i podśpiewując sobie wesoło. Pewnego razu, kiedy przechodził koło kępy gęstych zarośli, wyłonił się z nich mały człowieczek i zawołał:
- He, a skąd to, świszczypało? Widzę, że nie dręczą cię nadmiernie troski.
- Czemu miałbym się smucić? - odrzekł parobek. - Niczego mi nie brakuje. Mam w kieszeni zapłatę za trzy lata pracy.
- A ile tego jest? - spytał człowieczek.
- Ile? Trzy halerze gotówką, ani grosza mniej.
- Słuchaj - rzekł karzeł. - Jestem biedny i nie mam grosza przy duszy, daj mi te trzy halerze. Ja nie mogę już pracować, a ty jesteś młody i bez trudu zarobisz na chleb.
Parobek, który miał dobre serce, ulitował się nad karzełkiem i oddał mu swoje trzy halerze, mówiąc:
- W imię Boże, obejdę się bez nich.
A karzeł na to:
- W nagrodę za dobre serce spełnię trzy twoje życzenia, po jednym za każdego halerza.
- Acha - rzekł parobek. - To z ciebie prawdziwy czarodziej. No, dobra, jeśli tak, to życzyłbym sobie po pierwsze mieć dwururkę, która by zawsze trafiała do celu; po drugie skrzypki, których muzyka wszystkich do tańca by podrywała; i po trzecie, żeby każdy, kogo o coś poproszę, musiał spełnić moje życzenie.
- Dostaniesz wszystko, czego chcesz - rzekł karzeł.
I zza krzaka, wyobraźcie sobie, wyciągnął skrzypki i dwururkę, jakby leżały tam już z góry przygotowane. Podał jedno i drugie parobkowi mówiąc:
- Czegokolwiek zażądasz, nikt ci nigdy nie odmówi.
- I czegóż ci więcej trzeba? - powiedział do siebie parobek.
Idąc dalej spotkał Żyda z długą kozią brodą, stał on zasłuchany w śpiew ptaka siedzącego wysoko, na samym czubku drzewa.
- Toś to istny cud Boży - wykrzyknął Żyd - żeby takie małe stworzenie miało taki potężny głos! Chciałbym mieć tego ptaszka! Rzecz w tym, jak by mu tu soli na ogon nasypać.
- Jeśli tylko o to chodzi - rzekł parobek - to zaraz go będziesz miał.
Złożył się i trafił dokładnie, gdzie należało, ptaszek spadł prosto w ciernisko.
- Idź, nicponiu, weź go sobie.
- Aj waj! - powiedział Żyd. - Gdybyście go, panie, tu zostawili, pierwszy lepszy pies by go porwał. Skoroście go już ustrzelili, to ja go sobie wezmę.
Położył się na ziemi i jął wciskać w gąszcz krzaków. Kiedy był już w samym środku, poczciwemu parobkowi zebrało się na swawolę, zdjął z ramienia skrzypki i zaczął na nich grać. Ledwie Żyd usłyszał muzykę, same nogi mu podrygiwać zaczęły do tańca, a im dłużej parobek grał, tym raźniej Żyd tańcował. Ciernie darły mu nędzną kapotę, przeczesywały kozią brodę, kłuły i raniły całe ciało.
- Aj waj! - krzyczał Żyd. - Dość już mam tych skrzypek, przestańcie panie, bo nie chcę dłużej tańcować!
Grajek jednak wcale go nie słuchał i myślał sobie: ,,Tylu ludzi obdarłeś ze skóry, teraz ciernie odpłacą ci pięknym za nadobne''.
Grał więc i grał dalej. Żyd zaś musiał podskakiwać coraz wyżej, a strzępy jego kapoty zwisały, zaczepione o kolczaste gałęzie.
- Aj waj, gwałtu! - krzyczał Żyd. - Dam wam, panie, co tylko zechcecie, ale zaprzestańcie tego grania, oto sakiewka pełna złota.
- Skoroś taki hojny - rzekł parobek - to zaprzestanę grania, ale muszę przyznać, że twój taniec naprawdę mi się podobał.
Po czym wziął sakiewkę i ruszył w dalszą drogę.
Żyd stał czas jakiś bez słowa, póki wędrowiec nie zniknął mu z oczu i wtedy dopiero jak nie wrzaśnie na całe gardło:
- Ty lichy muzykusie, ty rzępoło od siedmiu boleści! Czekaj, ja cię jeszcze dopadnę! Tak ci kota napędzę, że zelówki pogubisz! Ty huncwocie, funta kłaków niewarty!
I tak przeklinał, jak tylko potrafił, a ulżywszy sobie trochę zaczerpnął tchu i pobiegł do miasta, by złożyć skargę u sędziego.
- Aj waj, panie sędzio, oto jak mnie bezbożnik jeden na środku drogi ograbił i poturbował: kamień by nad moją krzywdą zapłakał! Odzienie mam w strzępach, ciało pokłute i podrapane, straciłem cały mój nędzny majątek wraz z sakiewką! Same dukaty, sztuka w sztukę. Na miłosierdzie boskie, wtrąćcie panie tego hultaja do więzienia!
- Byłże to żołnierz? - sędzia na to. - I szablą tak cię pokaleczył?
- Boże uchowaj! - krzyknął Żyd. - Łotr nie miał nagiej szabli, tylko strzelbę na ramieniu i skrzypki u szyi. Łatwo go będzie rozpoznać.
Sędzia wysłał za złoczyńcą swych ludzi, którzy go wkrótce dogonili - poczciwy parobek szedł sobie bowiem nie śpiesząc się - i znaleźli przy nim nawet sakiewkę pełną złota.
Postawiony przed sądem rzekł:
- Żyda nawet nie tknąłem i pieniędzy mu wcale nie zabierałem, sam mi je z własnej i nieprzymuszonej woli ofiarował, bylebym przestał grać, bo mu się moja muzyka nie podobała.
- Boże wielki! - wrzasnął Żyd. - Hultaj łże jak najęty!
Sędzia też parobkowi nie uwierzył, mówiąc:
- Marne to usprawiedliwienie, żaden Żyd tak by nie postąpił - i za rozbój skazał poczciwca na powieszenie.
Kiedy go prowadzono pod szubienicę, Żyd darł się jeszcze:
- Ty szubrawcze, ty grajku spod ciemnej gwiazdy, spotka cię wreszcie zasłużona kara!
Parobek spokojnie wszedł z katem po drabinie na górę, dopiero na ostatnim szczeblu odwrócił się i rzekł do sędziego:
- Zanim umrę, wysłuchajcie, panie, mej ostatniej prośby.
- Dobrze - odparł sędzia. - Byleby to nie była prośba o darowanie życia.
- Nie o życie proszę - rzekł parobek. - Chciałbym tylko zagrać raz jeszcze na moim skrzypeczkach.
Tu Żyd wybuchnął dzikim jazgotem:
- Na miłość boską, nie pozwólcie mu, nie pozwólcie!
Sędzia jednak powiedział:
- Czemu miałbym mu odmawiać tej krótkiej przyjemności? Wyrażam zgodę i na tym sprawa zostanie zakończona.
Nie mógł mu zresztą odmówić z racji daru, jaki parobek od karła otrzymał.
Żyd zaś wrzeszczał dalej:
- Aj waj! Aj waj! Zwiążcie mnie, zwiążcie!
Skazaniec zaś zdjął z szyi skrzypeczki, wsparł je na ramieniu i ledwie pociągnął smykiem, wszyscy zaczęli trząść się i podrygiwać: sędzia, pisarz i woźny sądowy, a temu, który chciał Żyda związać, powróz wysunął się z ręki. Za drugim pociągnięciem smyka każdy uniósł jedną nogę, a kat puścił parobka gotując się do tańca. Zaś za trzecim wszyscy już w najlepsze tańcowali, a sędzia z Żydem na samym przedzie prym wiedli. Wkrótce kręcił się w takt muzyki cały tłum gapiów zebrany na rynku: ludzie starzy i młodzi, chudzi i brzuchaci, a nawet psy, które się tam zbiegły, przysiadły na tylnych łapach i podskakiwały. Im dłużej skrzypek grał, tym żywiej skakali tancerze, aż uderzali się nawzajem głowami, żałośnie przy tym pojękując.
Wreszcie zdyszany sędzia krzyknął:
- Daruję ci życie, ale przestań grać!
Parobek usłuchał natychmiast, wyjął skrzypki spod brody, zawiesił je z powrotem na szyi, po czym zszedł z drabiny. Zbliżył się do Żyda, który leżał na ziemi ciężko dysząc, i rzekł:
- Przyznaj się teraz, nicponiu, skąd wziąłeś dukaty, albo zdejmę z szyi skrzypki i zacznę grać.
- Ukradłem je, ukradłem! - krzyknął. - Ty zaś uczciwie je zarobiłeś.
Wtedy sędzia kazał zaprowadzić Żyda pod szubienicę i powiesić za złodziejstwo.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Grobowa Koszulina

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewna matka miała chłopczyka. Miał siedem lat, a był tak piękny i uroczy, że każdy kto na niego spojrzał, był dla niego dobry i kochał go nade wszystko w świecie. Zdarzyło się jednak, że pewnego dnia nagle zachorował, a dobry bóg wziął go do siebie. Matka nie zaznała odtąd pocieszenia i płakała dzień i noc. Niedługo potem dziecko ukazywało się w nocy w miejscach, gdzie za życia jadło i się bawiło. Gdy matka płakała, płakało i ono, a gdy nadchodził poranek, znikało. Gdy matka nie przestawała płakać, przyszło pewnej nocy w swej białej grobowej koszulinie, w której złożono go do trumny, i wianuszkiem na głowie, usiadło u jej stóp na łóżku i rzekło: "Ach mateczko, przestać płakać, bo nie mogę zasnąć w mej trumnie. Moja koszula nie schnie od Twych łez, które na nią kapią." Matka wystraszyła się tedy, a usłyszawszy to przestała płakać. Następnej nocy dziecko znowu przyszło trzymając w ręku światełko i rzekło: "Widzisz, moja koszulina zaraz wyschnie i będę miał spokój w mym grobie." Matka poleciła tedy Bogu swój ból i znosiła go w ciszy cierpliwie, a dziecko już nie wróciło, lecz spało w swym podziemnym łóżeczku.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Jasio-Jeżyk

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie raz chłop, który miał w bród pieniędzy i wszelkiego dobra, ale mimo bogactwa czegoś mu jednak do szczęścia brakowało: otóż nie mógł się ze swą żoną doczekać dzieci. Kiedy wraz z innymi gospodarzami szedł do miasta, często się z niego naśmiewali pytając, czemu to nie ma dzieci. Rozgniewał się w końcu i wróciwszy raz do domu rzekł:
- Muszę mieć dziecko i basta, niechby to był nawet jeż.
I żona jego urodziła dziecko, które od góry było jeżem, a od dołu chłopcem. Kiedy matka je zobaczyła, przeraziła się i zawołała do męża:
- Widzisz, zauroczyłeś nas.
Na co mąż:
- Nie ma na to rady, dziecko trzeba ochrzcić, tylko nikogo w kumy prosić nie możemy.
Żona odpowiedziała:
- Nie możemy mu też dać na chrzcie innego imienia, tylko Jasio-Jeżyk.
Podczas chrztu ksiądz rzekł:
- Przez te kolce nie można go położyć do porządnej kolebki.
Rzucono więc za piec wiązkę słomy i położono na niej Jasia-Jeżyka. Malec nie mógł też ssać piersi matki, bo by ją pokłuł swymi kolcami. Leżał tak za piecem osiem lat, w końcu ojciec miał go już dość i pragnął jego śmierci; ale Jasio-Jeżyk nie umierał, tylko leżał sobie za piecem. Pewnego razu w mieście odbywał się jarmark i chłop, który się na ten jarmark wybierał, zapytał przed wyjściem żonę, co ma jej przywieźć z jarmarku.
- Kawałek mięsa i parę bułek, co to trzeba do gospodarstwa - odrzekła.
Zapytał potem dziewkę służebną, która poprosiła o buciki i pończochy. A na końcu zawołał:
- Jasiu-Jeżyku, a co ty byś chciał?
- Przynieście mi, ojcze, dudy - odrzekł syn.
Po powrocie do domu chłop dał żonie to, co dla niej kupił, kawałek mięsa i bułki, dziewce służebnej przyniósł buciki i pończochy, a na koniec podszedł do pieca i dał Jasiowi-Jeżykowi dudy. Kiedy miał on już swoje dudy, rzekł:
- Ojcze, idźcie teraz do kuźni i każcie mi podkuć mojego koguta, odjadę na nim w świat i nigdy już tu nie wrócę.
Ojciec zadowolony, że się go pozbędzie, kazał podkuć koguta, a kiedy kowal zrobił, co należało, Jasio-Jeżyk dosiadł swego rumaka i odjechał, zabierając ze sobą parę świń i osłów, które zamierzał paść w lesie. W głębi lasu kogut z Jasiem-Jeżykiem na grzbiecie pofrunął na wysokie drzewo i Jasio z góry miał pieczę nad osłami i świnkami.
Siedział tam przez wiele lat, przez ten czas stado bardzo się rozmnożyło, ale ojciec nie miał o swym synu żadnych wieści. Siedząc na drzewie Jasio-Jeżyk wygrywał na dudach, a była to bardzo ładna muzyka. Pewnego razu przejeżdżał tamtędy król, który błądząc po lesie usłyszał muzykę: zdumiała go ona i wysłał lokaja, aby się rozejrzał, skąd owo granie dochodzi. Lokaj rozejrzał się, lecz nic więcej nie zobaczył, tylko małe zwierzątko siedzące na drzewie, a był to kogut z jeżem na grzbiecie, i ów jeż tak pięknie grał. Król kazał więc lokajowi spytać jeża, czemu tam siedzi i czy nie zna drogi, która wiedzie do jego królestwa. Jasio-Jeżyk zlazł tedy z drzewa i powiedział, że wskaże im drogę, jeśli król zapisze mu i obieca pierwszą rzecz, jaką napotka po powrocie na swym dworze.
Król pomyślał:
- Czemu nie, Jasio-Jeżyk i tak czytać nie umie, więc mogę mu napisać, co mi się podoba.
Wyjął więc król pióro i atrament i coś nagryzmolił, po czym Jasio-Jeżyk wskazał mu drogę i król szczęśliwie wrócił do domu. Kiedy jego córka zobaczyła go z daleka, tak się ucieszyła, że wybiegła mu na spotkanie i ucałowała serdecznie. Król przypomniał sobie wtedy Jasia-Jeżyka i opowiedział jej o swojej przygodzie i o tym, że miał dziwnemu zwierzątku zapisać pierwszą rzecz, jaką napotka po powrocie; a zwierzątko owo siedziało na kogucie niby na koniu i bardzo ładnie grało. Król zaś napisał mu, że wcale tej rzeczy nie dostanie, bo Jasio-Jeżyk nie umiał przecież czytać. Królewna była z tego bardzo zadowolona i powiedziała ojcu, że dobrze zrobił, bo ona przecież za nic w świecie nie poszłaby do tego zwierzątka.
Jasio-Jeżyk tymczasem pasł swoje świnie i osły, siedział sobie na drzewie i wygrywał wesoło na dudach. I zdarzyło się znowu, że inny król wraz ze swymi lokajami i forysiami zbłądził w lesie i nie wiedział, jak trafić do domu przez tak gęsty bór. I on również usłyszał z daleka piękną muzykę i kazał służącemu pójść zobaczyć, co to takiego. Służący poszedł pod drzewo i ujrzał w górze koguta z Jasiem-Jeżykiem na grzbiecie. Służący spytał Jasia, co tam robi.
- Pasę świnie i osły, a jakie jest, panie, wasze życzenie?
Służący odrzekł, że zbłądzili w lesie i nie mogą trafić z powrotem do swego królestwa, czy on mógłby im wskazać drogę. Jasio-Jeżyk zlazł więc z drzewa i powiedział staremu królowi, że chętnie wskaże drogę, jeśli król odda mu pierwszą rzecz, jaką napotka po powrocie przed swym pałacem. Król zgodził się i zapisał Jasiowi-Jeżykowi, że mu to obiecuje.
Otrzymawszy to, co chciał, Jasio-Jeżyk dosiadł swego koguta i pojechał przodem, aby wskazać drogę królowi, który wkrótce szczęśliwie wrócił do domu. Na dworze zapanowała wielka radość z jego powrotu. A miał król jedyną córkę, śliczną jak obrazek, która wybiegła na jego powitanie, rzuciła mu się na szyję i ucałowała ciesząc się, że jej stary ojciec wreszcie powrócił.
Spytała go, co tak długo robił poza domem, on zaś opowiedział jej, że zabłądził w lesie i mało brakowało, a nigdy by już nie wrócił. Jednakże jadąc przez wielki bór zobaczył wysoko na drzewie dziwne stworzenie, pół-jeża, pół-człowieka, siedzące na grzbiecie koguta i pięknie na czymś grające. Stworzenie owo pomogło mu odnaleźć drogę, on zaś obiecał mu za to pierwszą rzecz, jaką napotka po powrocie na królewskim dworze, i bardzo go to martwi, bo tą pierwszą rzeczą jest właśnie ona. Królewna przyrzekła staremu ojcu, że dla niego chętnie to zrobi i pójdzie z tym dziwacznym stworzeniem, kiedy tego zażąda.
Jasio-Jeżyk pasł tymczasem swoje świnie, które mnożyły się tak szybko, że w końcu zapełniły cały las. A Jasio-Jeżyk dość już miał życia w lesie, dał więc znać ojcu, aby kazał opróżnić wszystkie chlewy we wsi, bo on przyjdzie z tak wielkim stadem, że każdy, kto tylko zechce, będzie sobie mógł zarżnąć świnię. Ojciec Jasia-Jeżyka zmartwił się bardzo tą wiadomością, był już bowiem pewny, że jego syn dawno umarł. Jasio-Jeżyk dosiadł jednak koguta, przygnał do wsi swoją trzodę i zarządził wielkie świniobicie. Ależ to było używanie, kwik zarzynanych wieprzy rozlegał się daleko po całej okolicy!
Kiedy już było po wszystkim, Jasio-Jeżyk powiedział:
- Ojcze, każcie raz jeszcze podkuć w kuźni mojego koguta, a wtedy stąd odjadę i już nigdy nie wrócę.
Ojciec kazał podkuć koguta i cieszył się, że Jasio-Jeżyk opuści go na zawsze.
Pojechał on najpierw do pierwszego królestwa, ale tamtejszy król rozkazał swoim poddanym, aby - kiedy zjawi się w kraju jeździec na kogucie z dudami pod pachą - wszyscy bili go, kłuli i strzelali do niego, i nie dopuścili go do pałacu.
Ledwie Jasio-Jeżyk przekroczył granice królestwa, wojsko rzuciło się na niego z bagnetami, on zaś ścisnął ostrogami koguta, który wzbił się w powietrze, przeleciał nad bramą i usiadł pod królewskim oknem. Wtedy Jasio-Jeżyk zażądał od króla spełnienia obietnicy grożąc, że w przeciwnym wypadku i jego samego, i królewnę życia pozbawi. Król jął więc namawiać córkę, aby wyszła z pałacu, ratując życie własne i ojca. Królewna włożyła białą szatę, król zaś dał jej poszóstną karetę, służbę w pięknej liberii, mnóstwo pieniędzy i wszelkiego dobra.
Królewna wsiadła do karety, Jasio-Jeżyk wraz ze swym kogutem i dudami zajął miejsce obok niej, po czym pożegnali się i odjechali, a król był pewien, że nigdy już córki nie zobaczy. Stało się jednak inaczej, niż się spodziewał; bowiem kiedy orszak znalazł się kawałek za miastem, Jasio-Jeżyk zdarł z królewny jej piękne szaty i pokłuł ją całą do krwi swoimi kolcami, a na koniec powiedział:
- Oto nagroda za wasze kłamstwa, idź precz, wcale ciebie nie chcę!
I przepędził ją z powrotem do domu, zhańbioną do końca życia.
Sam zaś pojechał dalej na swym kogucie i z dudami po pachą do drugiego królestwa, gdzie również panował król, wyratowany przez niego z kłopotu. Ten jednak wydał rozkaz, że kiedy zjawi się ktoś taki jak Jasio-Jeżyk, wojsko ma przed nim broń prezentować, godnie go przyjąć i wśród wiwatów zaprowadzić do pałacu. Królewna przestraszyła się na jego widok, bo miał on naprawdę dziwaczną postać, ale wiedziała, że nic tu już nie można poradzić, obiecała przecież ojcu. Przyjęła więc Jasia-Jeżyka serdecznie i odbyły się ich zaślubiny, a potem usiedli obok siebie przy królewskim stole i razem jedli i pili.
Wieczorem, kiedy mieli już iść spać, królewnę ogarnął strach przed jego kolcami, on zaś uspokoił ją, żeby się niczego nie bała, bo nie spotka ją żadna krzywda. Powiedział staremu królowi, aby mu przysłał czterech ludzi do trzymania straży przed drzwiami sypialnej komnaty i do rozpalania wielkiego ognia. Kiedy on wejdzie do komnaty, zanim położy się do łóżka, zrzuci z siebie jeżową skórę i zostawi ją przed łóżkiem: wtedy czterej strażnicy muszą wbiec do komnaty, porwać skórę, wrzucić ją w ogień i przypilnować, żeby się cała spaliła.
Po wybiciu godziny jedenastej Jasio-Jeżyk wszedł do komnaty, zrzucił jeżową skórę i zostawił ją u stóp łóżka. W tej samej chwili wbiegli czterej strażnicy, chwycili skórę i wrzucili do ognia, a kiedy płomienie ją ze szczętem pochłonęły, Jaś był już od złego czaru wyzwolony i leżał w łożu w całkiem ludzkiej postaci, tyle że czarny jak węgiel, niby okopcony. Król kazał sprowadzić lekarza, który obmył go najszlachetniejszymi maściami i balsamami, aż wreszcie stał się zupełnie biały i wyglądał jak piękny, szlachetny młodzian. Kiedy królewna go zobaczyła, ucieszyła się bardzo, nazajutrz zaś wstali oboje radośni i szczęśliwi, jedli znów i pili, i dopiero wtedy odbyło się prawdziwe wesele, a Jasio-Jeżyk otrzymał od starego króla całe królestwo.
Kiedy minęło kilka lat, pojechał wraz z małżonką do swego ojca i przedstawił się jako jego syn. Ojciec go zapewniał, że właściwie nie ma syna, że miał kiedyś Jasia-Jeżyka, który urodził się pokryty do połowy kolcami, jak jeż, ale dawno powędrował w świat. Wtedy Jasio-Jeżyk dał się ojcu poznać i uszczęśliwionego zabrał ze sobą do swego królestwa.
Teraz zapalamy fajki,Bo już koniec naszej bajki.
Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Dwaj Wędrownicy

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Góra nie zejdzie się z doliną, ale dwoje ludzkich dzieci tak, a zwłaszcza dobre i złe. Tak więc spotkali się raz szewc z krawcem w wędrówce. Krawiec był typkiem małym i ładnym, był wesoły i dobrej myśli. Zobaczył szewca, jak nadchodzi z naprzeciwka , a ponieważ poznał po jego kuferku, co było jego rzemiosłem, zaśpiewał pioseneczkę drwiąc sobie z niego.
"Rób mi szewPrzeciągnij mi drutPosmaruj go smołą z prawa i lewaI wbij mi mocno ćwiek"
Lecz szewc nie poznał się na żarcie, skrzywił twarz, jakby napił się octu i zrobił minę, jakby chciał dorwać krawczyka za kołnierz. Lecz mały człowieczek zaczął się śmiać, podał mu flaszkę i rzekł, "Nie chciałem cię obrazić, napij się, przełknij żółć." Szewc ostro pociągnął, a chmury z jego twarzy poczęły niknąć. Oddał krawcowi flaszkę i rzekł: "Ostro sobie jej pociągnąłem, mówi się po dobrym piciu, a nie z wielkiego pragnienia. Może powędrujemy razem?" – "Czemu nie," odpowiedział krawiec, "Jeśli tylko masz ochotę iść do wielkiego miasta, gdzie pracy nie brakuje." – "Właśnie tam idę," odpowiedział szewc, "W małym gniazdku nie da się nic zarobić, a na wiosce ludzie wolą chodzić boso." Powędrowali więc dalej razem, stawiali nogi jedna przed drugą jak łasica w śniegu.
Czasu mięli dużo, lecz mało do przegryzienia. Gdy doszli do miasta, chodzili dokoła za rzemiosłem, a ponieważ krawczyk był rześki i żwawy i miał rumiany policzki, dawał mu każdy z radością, a gdy szczęście dopisało, to i córka majstra dawało mu w drzwiach buziaka na drogę. Gdy spotykał się z szewcem, zawsze miał więcej w swej sakwie. Szewc zrzędził i kroił krzywe miny myśląc: "Im większy łajdak, tym większe szczęście." Ale krawiec począł śmiać się i śpiewać, a dzielił się ze swoim kamratem wszystkim, co dostał. A gdy tylko grosz jaki zabrzęczał w kieszeni, kazał sobie podawać, walił z radości w stół, że szklanki tańczyły, a zasada jego była taka: "Łatwo przyszło, łatwo poszło."
Gdy wędrowali już jakiś czas, doszli do wielkiego lasu, przez który wiodła droga do królewskiego miasta. Prowadziły przez niego dwie ścieżki, jedna była długa na siedem dni, a druga na dwa, lecz żaden z nich nie wiedział, która jest krótsza. Wędrowcy usiedli pod dębem i radzili, na ile dni trzeba im będzie zabrać chleba. Szewc rzekł: "Trzeba założyć dłuższą drogę, ja wezmę chleba na siedem dni." – "Co," powiedział krawiec, ciągnąć na grzbiecie chleb na siedem dni, jak wół pociągowy i się nie rozglądać? Ufam Bogu i o nic się nie troszczę. Pieniądze w mojej kieszeni są tak samo dobre latem jak i zimą, chleb zaś w gorącu zeschnie, albo też i spleśnieje. Mój surdut też nie sięga dalej niż do kostki. Dlaczego nie mamy znaleźć właściwej drogi? Chleba na dwa dni i basta." I tak każdy kupił sobie chleba, a potem poszli przez las na chybił trafił.
W lesie było cicho jak w kościele. Wiatr nie wiał, a strumień nie szumiał, nie śpiewały ptaki, a przez gęsto usiane liśćmi konary nie przemijało się słońce. Szewc nie mówił ani słowa, cisnął go chleb na plecach, że pot ściekał po jego ponurej i ciemnej twarzy. Krawczyk zaś był rześki, podskakiwał gwizdał na liściu, albo śpiewał piosenkę i myślał: "Bóg musi się w niebie cieszyć, że jestem taki wesoły." I tak było przez dwa dni, lecz trzeciego dnia las wcale się nie skończył, a krawczyk zjadł swój chleb, także serce opadło mu o jakiś łokieć niżej. Lecz wciąż nie tracił odwagi, zdał się jeno na boga i swoje szczęście. Trzeciego dnia położył się głodny pod drzewem, a następnego dnia był jeszcze bardziej głodny. Tak było i czwartego dnia, a gdy szewc siedział na powalonym drzewie i pożerał swe zapasy, nie pozostało krawczykowi nic innego, jak się przyglądać. Gdy poprosił go o kawałek chleba, tamten się dziko śmiał i rzekł: "Zawsze byłeś taki wesoły, możesz teraz zobaczyć, jak to jest, gdy się nie jest wesołym. Ptaszki, które za wcześnie zaczynają śpiewać, wieczorem strąca jastrząb." Krótko, nie miał litości. Lecz piątego dnia biedny krawiec nie mógł już wstać ani ze słabości słowa z siebie wydobyć, policzki zrobiły się mu białe, a oczy czerwone. Rzekł wtedy do niego szewc: "Dam ci dzisiaj kawałek chleba, ale za to wybiję ci prawe oko." Nieszczęśliwy krawiec, któremu życie mimo wszystko nie zbrzydło, nie znalazł lepszej rady. Jeszcze raz zapłakał obojgiem oczu, a potem je nadstawił, a szewc, którego serce było jak kamień, wybił mu ostrym nożem prawe oko. Krawiec pomyślał sobie, co zawsze mówiła mu mama, gdy dogadzał sobie w jadalni: "jeść, ile można, cierpieć, ile trzeba." Gdy zjadł już swój drogo kupiony chleb, zapomniał o nieszczęściu i pocieszał się tym, że nawet jednym okiem mógł widzieć wystarczająco dużo. Lecz szóstego dnia wrócił głód i mało serca mu nie zjadł. Upadł wieczorem pod drzewem, a siódmego ranka nie mógł się ze słabości podnieść, a śmierć siedziała mu na karku. Rzekł więc do niego szewc: Chcę okazać ci litość i jeszcze raz dam ci chleba, ale ni za darmo, wykłuję ci za to drugie oko. Poznał wtedy krawiec, jaki był lekkomyślny, prosił Boga o wybaczenie i rzekł: "Rób, co musisz, a ja wycierpię, co muszę, lecz zważ, pan Bóg nie sądzi co chwilę, że przyjdzie godzina zapłaty za zły czyn, którego dopuszczasz się na mnie, choć go od ciebie nie zasłużyłem. W dobre dni dzieliłem z tobą, co miałem. Moje rzemiosło to sztuka, gdzie ukłucie goni ukłucie. Gdy nie będę miał oczu, nie będę mógł szyć i będę musiał żebrać. Nie zostawiaj mnie tu, gdy będę ślepy, inaczej przyjdzie mi sczeznąć." Lecz szewc, który z serca Boga przegnał, wziął nóż i wykłuł mu lewe oko. Potem dał mu kawałek chleba, podał kij i prowadził go za sobą.
Gdy zaszło słońce, wyszli z lasu, a przed lasem na polu stała szubienica. Szewc prowadził do niej ślepego szewca, zostawił go tam i poszedł swoją drogą. Ze zmęczenia, bólu i głodu nieszczęśnik zasnął i spał całą noc. Gdy dzień począł szarzeć, obudził się i nie wiedział, gdzie jest. Na szubienicy wisiało dwóch biednych grzeszników. Na głowie każdego siedziała wrona. Wtedy jeden zaczął mówić do drugiego: "Bracie, czuwasz?"- "Tak, czuwam," odpowiedział drugi. "Więc coś ci powiem," znów zaczął pierwszy, "Rosa, która dzisiejszej nocy spadła z szubienicy, odda oczy każdemu, kto się w niej umyje. Gdyby ślepcy to wiedzieli. Niejeden z tych, co nie wierzą, że to możliwe, odzyskałby wzrok." Gdy krawiec to usłyszał, wziął chusteczkę, przycisnął do trawy, a gdy zwilżył ją rosą, wymył sobie nią oczodoły. Wnet się spełniło, co powieszony powiedział. Doły wypełniła para świeżych i zdrowych oczu. Nie trwało długo, a krawiec ujrzał, jak słońce wschodzi za górami. Przed nim na równinie leżało królewski miasto ze swoimi wspaniałymi bramami i setką wież, a złote zwieńczenia i krzyże, które stały na ich czubkach, poczęła się żarzyć. Rozróżniał każdy liść na drzewach, widział jak przelatują ptaki i jak komary tańczą w powietrzu. Potem wyjął igłę z torby, gdy udało mu się nawlec nić, tak dobrze jak zawsze to robił, serce aż drgnęło mu z radości. Rzucił się na kolana i dziękował Bogu za okazaną łaskę, odmówił poranne błogosławieństwo, nie zapomniał też pomodlić się za biednych grzeszników, którzy wisieli jak serce dzwonu, a wiatr tłukł jednym o drugiego. Potem wziął swój tobołek na plecy, zapomniał o całym ból i szedł śpiewając i gwiżdżąc.
Pierwszym, co go spotkało, było brązowe źrebię, które skakało wolne po polu. Złapał go za grzywę, chciał na niego wskoczyć i pojechać do miasta, ale źrebię, prosiło o wolność: "Jestem za młody, " rzekło, nawet taki lekki krawiec jak ty złamie mi grzbiet na dwoje, pozwól mi biegać, aż będę silny. Może przyjdzie taki czas, gdy będę ci mógł odpłacić." – "Biegnij," odpowiedział krawiec, "Widzę, że i z ciebie jest skoczek," Dał mu klapsa rózgą po grzbiecie, a źrebię aż biło z radości tylnymi nogami, przez żywopłoty i doły pognało w pole.
Lecz krawczyk nie jadł niczego od wczoraj. "Słońce," rzekł, "wypełnia moje oczy światłem, ale chleb nie wypełnia moich ust. Pierwsze, co spotkam, choćby na wpół niejadalne, musi być moją strawą." I w tym momencie za powagą na łąkę wyszedł bocian. "Stój, stój," zawołał krawiec i złapał go za nogę, "Nie wiem, czy można cię zjeść, ale głód nie daje mi wyboru, muszę uciąć ci głowę i cię upiec." – "Nie rób tego, " odrzekł bocian, "Jestem świętym ptakiem, który nikomu złego nie czyni, a i dobrze służy ludziom. Zostaw mnie przy życiu, a kiedyś ci odpłacę." – "Idź więc, kumie długonogi," rzekł krawiec. Bocian uniósł się, jego długie nogi zwisały, a on powoli odleciał.
"Co to będzie?" rzekł krawiec sam do siebie, "mój głód jest coraz większy, a żołądek coraz bardziej pusty. Co teraz wejdzie mi w drogę, jest stracone." I w tym momencie na staw wypłynęła para młodych kaczek. "Przychodzicie jak na zawołanie," rzekł, złapał jedną z nich i chciał jej łeb ukręcić, lecz pewna stara kaczka, która siedziała w trzcinie, zaczęła głośno kwakać, podpłynęła z otwartym dziobem i zaklinała go, by zlitował się nad jej dziećmi. "Pomyśl," rzekła, "Jak zawodziłaby twoja matka, gdyby ktoś cię dopadł i chciał cię ukatrupić?" –"Cicho już," rzekł dobry krawiec, "możesz zachować swoje dzieci" i położył swą zdobycz na wodzie.
Gdy się odwrócił, stało tam, na wpół puste drzewo. Widział jak do niego wlatują i wylatują dzikie pszczoły. "Zaraz znajdę nagrodę za moje dobre uczynki," rzekł krawiec, "Miód mnie pokrzepi." Lecz wtem wyszła królowa matka, groziła i rzekła: "Jeśli tkniesz mój lud i zniszczysz moje gniazdo, wejdą ci w skórę nasze żądła jak dziesięć tysięcy rozpalonych igieł. Lecz jeśli zostawisz nas w spokoju, będziemy ci kiedyś pomocą służyć."
Zobaczył krawczyk, że nic nie pocznie. "Trzy miski puste," rzekł, "a na czwartej nic, marny to posiłek." Poczłapał więc z wygłodzonym żołądkiem do miasta, a ponieważ biło na południe, gotowano już dla niego w gospodzie i od razu mógł usiąść do stołu. Gdy się nasycił, rzekł: "teraz popracuję." Przeszedł się po mieście, znalazł wnet majstra i dobrą posadę. A że znał się na swym rzemiośle doskonale, nie trwało długo, a stał się sławny i każdy chciał mieć nowy surdut od małego krawca. Z każdym dniem zaś uznanie rosło. "Nie mogę osiągnąć już więcej w mojej sztuce," rzekł, "a jednak z dnia na dzień idzie lepiej." W końcu wziął go krół na nadwornego krawca.
Ale jak to bywa na świecie, tego samego dnia jego były kamrat, szewc, został nadwornym szewcem. Gdy zobaczył krawca, zauważył, że ten ma dwoje zdrowych oczu, dręczyło go sumienie. "Zanim się na mnie zemści," pomyślał sobie, "muszę wykopać pod nim dołek," Lecz kto komu dołki kopie, ten sam w nie wpada. Wieczorem, gdy skończył pracę i robiło się już ciemno, zakradł się do króla i rzekł: "Panie, królu, krawiec to butny i zuchwały człek. Chce zdobyć złotą koronę, zaginioną przed laty." –"To by było mi miłe," rzekł król i kazał wezwać krawca przed swe oblicze i kazał mu odnaleźć koronę, lub na zawsze opuścić miasto. "Oho," pomyślał krawiec, "Łajdak daje więcej niż ma. Jeśli ten ponury król ode mnie żąda, czego nie może dokonać żaden człowiek, nie będę czekał do jutra, lecz już dziś opuszczę miasto." Zawiązał więc swój tobołek, lecz gdy wyszedł przez bramę, zrobiło mu się przykro, że porzucił swe szczęście i miasto, w którym szło mu tak dobrze. Doszedł do stawu, gdzie zaznajomił się był z kaczkami. Właśnie siedziała tam stara, której młode oszczędził. Siedziała n brzegu i czyściła się dziobem. Poznała go od razu i zapytała, dlaczego zwiesił głowę. "Nie będziesz się dziwić, gdy usłyszysz, co mnie spotkało," odpowiedział krawiec i opowiedział jej o swym losie. "Jeśli to nic więcej," powiedziała kaczka, "możemy coś na to poradzić. Korona wpadła do wody i leży na dnie. Wnet ją wyciągniemy. Rozłóż tylko chustę na brzegu." Zanurkowała z dwunastką młodych, a po pięciu minutach znów była na górze i siedziała w koronie, która spoczywała na jej skrzydłach, a dwunastka młodych pływała wokół niej, podkładały swe dzióbki i pomagały nieść. Dopłynęły na brzeg i położyły koronę na chuście. Nie uwierzysz, jaka była wspaniała, gdy świeciło na nią słońce, lśniła jak sto tysięcy granatów. Krawiec zawiązał chustę w czterech rogach i zaniósł ją królowi, który w radości zawiesił mu złoty łańcuch na szyi.
Gdy szewc zobaczył, że nie wyszła mu podłość, zaczął zastanawiać się nad drugą, stanął przed królem i rzekł: "Panie, Królu, krawiec znów stał się pyszny, zuchwale chce odtworzyć w wosku cały królewski zamek, z wszystkim co da się przenieść i nie, z tym co w środku i na zewnątrz." Król wezwał krawca i kazał odtworzyć w wosku cały, zamek, z tym co możne przenieść i nie, z tym co w środku i na zewnątrz, a jeśli nie byłby w stanie tego dokonać, choćby brakowało gwoździa w ścianie, ma być uwięziony do końca życia pod ziemią. "Ciągle jakiś kłopot. Nikt tego nie wytrzyma," pomyślał krawiec, na plecy zarzucił tobołek i odszedł w dal. Gdy był przy pustym drzewie, usiadł i zwiesił głowę. Pszczoły wyleciały, a królowa matka zapytała go, czy mu szyja zesztywniała, bo głową krzywo trzyma. "Och, nie," odpowiedział krawiec, "Trapi mnie coś innego." I opowiedział jej, czego król od niego żąda. Pszczoły zaczęły brzęczeć między sobą i bzyczeć, a królowa matka rzekła: "Idź do domu, lecz wróć jutro o tym czasie i przynieś dużą chustę, a wszystko będzie dobrze." Zawrócił więc, a pszczoły poleciały do królewskiego zamku przez otwarte okno, rozpełzły się po wszystkich kątach i wszystko sobie najdokładniej obejrzały. Potem wróciły i zbudowały zamek w wosku z taką szybkością, że można by pomyśleć, iż rósł w oczach. Już wieczorem wszystko było gotowe, a gdy krawiec przyszedł następnego ranka, stał tam wspaniały budynek, nie brakło gwoździa w ścianie ani dachówki na dachu, a wszystko było przy tym delikatne, śnieżnobiałe i pachniało słodko jak miód. Krawiec włożył go ostrożnie do chusty i zaniósł królowi, który nie mógł się nadziwić. Postawił go w największej sali, a krawcowi podarował za to wielki dom z kamienia.
Lecz szewc nie ustawał w knowaniu, trzeci raz poszedł do króla i rzekł: "Panie, Królu, Krawcowi doszło do uszu, że na zamkowym dziedzińcu nie tryska woda. W swej zuchwałości rzekł, iż sprawi, że na środku dziedzińca woda będzie tryskała na wysokość człowieka, a będzie przejrzysta jak kryształ." Kazał więc król sprowadzić krawca i rzekł: "Jeśli woda nie tryśnie na moim dziedzińcu, jak obiecałeś, to kat skróci cię o głowę na tym samym podwórcu." Biedny krawiec nie zastanawiał się długo i pospieszył poza bramy miast, a ponieważ tym razem chodziło o życie, po jego policzkach toczyły się łzy. Gdy tak szedł w smutku, podbiegł do niego źrebak, któremu darował wolność, a z którego zrobił się piękny gniadosz. "Teraz nadeszła godzina," rzekł do niego, "gdy twój dobry uczynek będzie ci odpłacony. Wiem, co ci dolega, lecz wnet ci pomogę, usiądź jeno na moim grzbiecie, może teraz nosić dwóch takich jak ty." - "Krawcowi spadł kamień z serca, wskoczył na konia jednym susem, a koń pobiegł galopem do miasta, prosto na zamkowy dziedziniec. Pognał trzy razy dokoła, prędko jak błyskawica, a za trzecim razem upadł. W tym momencie zahuczało strasznie, kawał ziemi wyskoczył ponad zamek jak kula, a zaraz za nim wyrósł słup wody wysoki jak człowiek na koniu, a wody była czysta jak kryształ. Gdy król to ujrzał. Wstał ze zdziwienia, podszedł i objął krawca przy wszystkich ludziach.
Lecz szczęście nie trwało długo. Król miał córki, a jedna piękniejsza od drugiej, a nie miał syna. Poszedł więc zły szewc czwarty raz do króla i rzekł: "Panie, królu, krawiec nie spuszcza z tonu w swej pysze. Teraz się chełpi, że potrafi rozkazać przynieść królowi syna z przestworzy." Kazał więc król wołać krawca i rzekł: "Jeśli wciągu dziewięciu dni każesz przynieść miał syna, dostaniesz moją najstarszą córkę za żonę." – "Wielka to nagroda," pomyślał krawczyk, "Lecz te wiśnie wiszą jak dla mnie zbyt wysoko, jeśli po nie wejdę, złamie się pode mną gałąź, a ja spadnę." Poszedł więc do domu, usiadł z podwiniętymi nogami do stołu i myślał, co począć. "Nie da rady," zawołał, "odejdę, tu nie mogę żyć w spokoju." Związał więc tobołek i pospieszył za bramy. Gdy dotarł na łąkę, dojrzał starego przyjaciela, bociana, który chodził jak filozof tam i z powrotem, czasami stał, oglądał z bliska żabę, by wreszcie ją połknąć. Bocian podszedł do niego i pozdrowił go. "Widzę," rzekł, "że masz plecak na grzbiecie. Dlaczego chcesz opuścić miasto?" Krawiec opowiedział mu, czego od niego żądał król, a czego wypełnić nie mógł, biadał nad swoim nieszczęściem. "Niech cię głowa o to nie boli, "rzekł bocian, "pomogę ci w biedzie. Już od dawna noszę niemowlaki do miasta, mogę raz ze studni przynieść małego księcia. Idź do domu i bądź spokojny. Za dziewięć dni od dziś idź do królewskiego zamku, a ja tam będę." Krawiec poszedł do domu, a o właściwym czasie był w zamku. Niedługo potem przyleciał bocian i zapukał w okno. Krawiec otworzył mu, a kum Długonogi ostrożnie wszedł do środka i szedł ceremonialnym krokiem po gładkim marmurze, W dziobie miał dziecko, piękne jak anioł, a rączki swe wyciągało do królowej. Położył dziecię jej na łonie, a ona tuliła je i całowała, z radości wychodziła z siebie. Bocian, zanim odfrunął, zdjął z pleców torbę podróżną i przekazał ją królowej. Były w niej torebki z kolorowymi groszkami, rozdzielono je między księżniczki. Najstarsza nic innego nie dostała, jak wesołego krawca za męża. "Jest mi tak," rzekł krawiec, jakbym wyciągnął wspaniały los. Moja matka miała rację, gdy mawiała, że kto w Bogu pokłada nadzieję, ma szczęście, nie brak mu niczego.
A szewc musiał buty robić, w których krawczyk tańczył na weselu, potem kazano mu wynosić się z miasta na zawsze. Droga do lasu prowadziła koło szubienicy. Z gniewu i złości, wykończony upałem dnia, rzucił się na ziemię. Gdy zamknął oczy i chciał zasnąć, dwa kruki rzuciły się z głów wisielców z głośnym krzykiem i wydziobały mu oczy. Bez zmysłów pobiegł w las i pewnie tam sczezł, bo nikt więcej go nie widział, ani o nim nie słyszał.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

O biednym młynarczyku i kotce

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

W pewnym młynie mieszkał stary młynarz, który nie miał żony ani dzieci, a służyło u niego trzech młynarczyków. Razu pewnego, a było to po paru latach ich służby we młynie, rzekł młynarz:
- Stary jestem i czas już, abym sobie siadł za piecem. Idźcie w świat, a który przyprowadzi mi najpiękniejszego konia, temu oddam młyn i ten będzie mnie za to żywił aż do śmierci.
Dwaj starsi młynarczycy uważali młodszego za głuptasa i nie chcieli dopuścić do tego, aby on młyn otrzymał, a on także go wcale nie pragnął. Ruszyli więc wszyscy trzej przed siebie, a gdy już wyszli za wieś, rzekli dwaj starsi do głupiego Jasia:
- Możesz tu zostać, i tak nie uda ci się nigdy zdobyć konia.
On jednak poszedł z nimi, a gdy noc zapadła, położyli się wszyscy trzej spać w pieczarze. Dwaj mądrzy zaczekali, aż głupi Jaś zaśnie, po czym umknęli i zostawili go samego w pieczarze, zadowoleni, że tak chytrze postąpili. Tymczasem nic dobrego ich nie czekało.
Kiedy słońce wzeszło, obudził się Jaś, rozejrzał się dokoła i zawołał:
- O Boże, gdzie jestem!
Wreszcie wyszedł z pieczary, a kiedy znalazł się w lesie, pomyślał:
- Oto jestem sam, opuszczony, jakże sobie zdobędę konia?
Gdy tak szedł, pogrążony w myślach, ujrzał nagle małą, pstrą kotkę, która rzekła doń życzliwie:
- Dokąd idziesz, młynarczyku?
- Ach, ty mi dopomóc nie możesz - odparł chłopiec.
Lecz kotka rzekła:
- Wiem, co jest twym pragnieniem, chcesz mieć pięknego rumaka. Chodź ze mną i służ mi przez siedem lat jako wierny parobek, a dam ci konia tak pięknego, jakiego jeszcze w życiu nie widziałeś.
- To ci dziwna kotka - pomyślał młynarczyk. - Ale zobaczmyż, czy to prawda, co mówi.
Kotka zabrała go do swego zaczarowanego zamku, w którym długami były same koty. Biegały one zręcznie po schodach w dół i w górę, były zawsze wesołe i w świetnych humorach. Wieczorem, gdy siadano do stołu, trzy z nich urządzały kocią muzykę: jeden rżnął na basie, drugi na skrzypcach, trzeci dął w trąbę nadymając policzki, jak tylko mógł.
Gdy po wieczerzy wyniesiono stół, kotka rzekła:
A teraz zatańcz ze mną, młynarczyku!
- Nie - odparł chłopiec. - Nie tańczę z kotkami, nigdy tego nie robiłem.
- Więc połóżcie go spać! - rzekła kotka do sług.
Wówczas jeden z kotów zaprowadził Jasia do sypialni, drugi zdjął mu buty, trzeci pończochy, a wreszcie inny zgasił światło.
Nazajutrz rano przyszły znowu, jeden włożył mu pończochy, drugi podwiązki, trzeci buty, jeden umył go, inny wytarł mu twarz ogonem.
- To bardzo miłe - rzekł młynarczyk.
Musiał jednak usługiwać też kotce i co dzień rąbać drzewo. W tym celu dano mu siekierę, kliny i piły ze srebra, a młotek z miedzi. Rąbał więc drzewo i mieszkał sobie w domu kotki, jadł i pił wspaniale, ale nigdy nie widział nikogo prócz pstrej kotki i jej sług.
Pewnego razu rzekła doń kotka:
- Idź na łąkę, skoś siano i wysusz je.
I dała mu ze srebra kosę i ze złota osełkę, ale kazała mu je odnieść po skończonej robocie.
Jaś uczynił, co mu kazano, po czym odniósł do domu kosę, osełkę i siano i zapytał, czy dostanie wreszcie obiecaną nagrodę.
- Nie - rzekła kotka. - Musisz mi najpierw jeszcze zrobić to i owo. Oto masz deski ze srebra, siekierę, węgielnicę i wszystko, co trzeba, również ze srebra. Zbuduj mi teraz mały domek.
Zbudował więc młynarczyk piękny domek, a gdy skończył, rzekł, że zrobił już wszystko, a jeszcze nie otrzymał obiecanego konia. Chociaż siedem lat minęło, jakby to było pół roku. Wówczas kotka spytała, czy chce obejrzeć jej konie.
- Tak - odparł Jaś.
Powiodła go więc kotka do domu, który zbudował, a gdy otwarła drzwi, stało tam dwanaście dumnych i pięknych rumaków, że aż się serce radowało na ich widok. Kotka zaś poczęstowała Jasia winem i jadłem i rzekła:
- Teraz wracaj do młyna. Konia ci nie daję, ale za trzy dni sama ci go przyprowadzę.
Wrócił więc młynarczyk, a kotka pokazała mu drogę. Ale nie dała mu nawet nowego ubrania, lecz starą sukmankę, w której przybył do niej, w której przybył do niej, a która teraz, po siedmiu latach, była dla niego oczywiście za ciasna.
Kiedy przybył do młyna, starsi młynarczykowie byli już tam także. Każdy z nich przyprowadził wprawdzie konia, ale koń jednego był ślepy, a drugiego kulawy. Gdy ujrzeli głupiego Jasia, zapytali:
- No, Jasiu, gdzie twój koń?
- Przyjdzie za trzy dni.
- Ale oni zaśmiali się i rzekli:
- No, no, to będzie dopiero piękny rumak!
Jaś wszedł do izby, ale młynarz nie pozwolił mu usiąść przy stole, bo tak był obdarty, że wstyd było ludziom go pokazać. Podano mu więc na dwór trochę jedzenia, a gdy nastał wieczór, nie dano mu łóżka, musiał więc wleźć do kurnika i przespać się na wiązce słomy.
Gdy minęły trzy dni, obudził się Jaś rano, aż tu zajeżdża karoca, zaprzężona w sześć wspaniałych koni, a sługa wiedzie siódmego konia, przeznaczonego dla młynarczyka. Z karocy wysiadła piękna królewna i weszła do młyna. A była to właśnie owa pstra kotka, której biedny Jaś służył przez siedem lat. Zapytała ona młynarza o najmłodszego młynarczyka. Młynarz zaś rzekł:
- Nie możemy go wpuścić do młyna, taki jest obdarty. Śpi więc w kurniku.
Ale królewna kazała go natychmiast przyprowadzić. A gdy Jaś wyszedł z kurnika, musiał mocno trzymać swą kapotkę, żeby z niego nie spadła. Zbliżył się doń sługa, umył go i przebrał we wspaniałe szaty, a kiedy go odziano, żaden król nie mógłby piękniej wyglądać. Następnie królewna zapragnęła ujrzeć konie, które przyprowadzili starsi młynarczykowie, ale jeden koń był ślepy, a drugi kulawy. Wówczas królewna kazała służącemu przyprowadzić swego siódmego konia: kiedy młynarz go zobaczył, wykrzyknął, że tak pięknego zwierzęcia nie oglądało jego podwórko. A kiedy królewna rzekła:
- A to jest koń trzeciego młynarczyka.
- Więc on musi młyn dostać! - zawołał młynarz.
Ale królewna odparła, aby sobie zatrzymał i konia, i młyn, Jasia zaś wzięła do swej karocy i odjechała z nim. Pojechali do małego domku, który młynarczyk zbudował narzędziami ze srebra, ale na jego miejscu stał wielki zamek, a wszystko w nim było ze srebra i złota. Królewna i młynarczyk pobrali się, a byli tak bogaci, że starczyło im tego bogactwa do śmierci.
Widać stąd, że nie można twierdzić, aby głupi nie mógł znaleźć szczęścia w życiu.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Bajeczki o żabce

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

I
Było sobie raz dziecko. Mamusia dawała mu co dzień po południu miseczkę z mlekiem, nadrobiwszy w nią bułeczki, a dziecko siadało z tym przed domem. Gdy tylko zaczynało jeść, ze szczeliny w murze wychodziła mała, zielona żabka, zanurzała pyszczek w mleku i jadła razem z dzieckiem. Dziecko lubiło ją bardzo, a jeśli siadło sobie z miseczką przed domem, a żabka nie przychodziła zaraz, wołało:
- Żabko, żabko, śpiesz się, śpiesz,Masz tu mleczko, bułkę też!
Żabka przybiegała natychmiast i z apetytem zabierała się do jedzenia.
Przez wdzięczność dla dobrego dziecka przynosiła mu żabka ze swych ukrytych skarbów różne piękne rzeczy, błyszczące kamienie, perły i złote zabawki. Ale piła tylko mleko, a kruszynek bułki nie chciała tknąć. Rozgniewało się raz dziecko, uderzyło ją lekko łyżką po głowie i rzekło:
- Głuptasie, jedz i bułkę!
Matka, która stała w kuchni, usłyszała, że dziecko jej rozmawia z kimś, a gdy ujrzała, że bije ono łyżką żabkę, wybiegła z wielkim polanem i zabiła poczciwe zwierzątko.
Od tego czasu w dziecku zaszła dziwna zmiana. Póki żabka jadła z nim, rosło i nabierało sił, teraz zaś utraciło swe różowe policzki i poczęło chudnąć. Niezadługo w nocy zahukała pójdźka, a raszka naznosiła gałązek i liści na wieniec żałobny i wkrótce potem dziecię legło na marach.
II
Pewna sierotka siedziała pod murem miejskim i przędła. Wtem ujrzała, jak ze szczeliny w murze wyszła zielona żabka. Sierotka szybko rozpostarła obok siebie niebieską jedwabną chustkę, gdyż żabki bardzo to lubią. Gdy tylko żabka ujrzała niebieską chustkę, zawróciła, a po chwili przyszła znowu niosąc małą, złotą koronę, którą położyła na chustce, i znów zawróciła.
Dziewczynka podniosła koronę, która błyszczała pięknie i była misternej roboty.
Po chwili żabka przyszła po raz drugi, a gdy nie ujrzała już korony, podpełzła do muru i z rozpaczy poczęła bić o niego głową, aż padła martwa na ziemię.
A gdyby dziewczynka nie ruszała korony, żabka z pewnością wyniosłaby z ukrycia wiele jeszcze ze swoich skarbów.
III
Żabka woła:
- Kum, kum, kum!
Dziecko na to:
- Chodź no tu!
Żabka z kryjówki swej wyskakuje, dziecko o siostrę ją wypytuje.
- Czyś spotkała Czerwoną Pończoszkę? - rzecze.
- Ale gdzież tam! - żabka zaskrzeczy - Kum, kum, kum!Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Mądrzy ludziska

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewnego dnia wziął chłop swój kij sękaty z kąta i rzekł do żony:
- Kasiu, idę do sąsiedniej wsi i wrócę dopiero za trzy dni. Gdyby się tu zgłosił jakiś handlarz i chciał kupić nasze trzy krowy, możesz mu je sprzedać, ale nie taniej niż za dwieście dukatów, słyszysz?
- Idź w imię Boże - odparła żona. - Już ja to załatwię.
- Tak, tak - rzekł mąż. - Jako małe dziecko upadłaś kiedyś na głowę, dziś jeszcze znać to po tobie. Ale zapowiadam ci, jeżeli zrobisz głupstwo, tak ci kijem wygarbuję skórę, że przez cały rok będziesz o tym pamiętać!
I ruszył w drogę.
Nazajutrz przyszedł handlarz i wieśniaczka mało z nim miała kłopotu. Obejrzał krowy, a gdy usłyszał cenę, rzekł:
- Tyle daję chętnie. Krowy warte są dwieście dukatów. Biorę je zaraz.
Odwiązał krowy i wygnał je z obory. Gdy chciał już wyjść za wrota, wieśniaczka przytrzymała go za rękaw i rzekła:
- Musicie mi wpierw dać te dwieście dukatów. Inaczej was nie mogę puścić.
- Słusznie - odparł handlarz. - Zapomniałem o tym, tylko, widzicie, nie zabrałem z sobą trzosa. Ale abyście byli spokojni o swoje pieniądze, zostawię wam jedną krowę w zastaw. Będziecie mieli dobry fant.
Chłopka zgodziła się, a gdy handlarz uprowadził pozostałe dwie krowy, pomyślała:
- Ale się Jaś ucieszy, gdy się dowie, jak dobrze załatwiłam sprawę!
Po trzech dniach wrócił wieśniak do domu i zapytał zaraz, czy krowy sprzedane.
- Owszem, drogi Jasiu - odparła żona. - I to, jak kazałeś, za dwieście dukatów, handlarz nawet się nie targował, choć krowy wcale nie są tyle warte.
- A gdzie masz pieniądze? - zapytał mąż.
- Pieniędzy nie mam - odparła żona. - Handlarz zapomniał z sobą trzosa, ale przyniesie je niedługo. Zostawił mi na nie zastaw.
- Jaki zastaw? - zapytał mąż.
- Jedną z trzech krów, której nie dostanie wpierw, aż zapłaci za wszystkie. Urządziłam się mądrze, zatrzymałam najmniejszą, bo najmniej żre.
Rozgniewał się chłop i chwycił kij, by zgodnie z zapowiedzią wygarbować nim skórę żonie, ale żal mu się jej zrobiło i zawołał:
- Jesteś głupia gęś, najgłupsza, jaka po tym świecie łazi. Pójdę na gościniec i przez trzy dni szukać będę kogoś jeszcze głupszego od ciebie. Jeśli mi się uda takiego znaleźć, daruję ci winę, jeżeli go jednak nie znajdę, nie minie cię zasłużona kara!
Wyszedł tedy na gościniec, siadł na kamieniu i czekał, co się stanie. Wtem ujrzał wóz drabiniasty, zaprzężony w woły, a kobiecina jakaś stała na wozie, zamiast siąść sobie na wiązce słomy lub iść obok wołów i kierować nimi.
- To pewnie jedna z tych, jakich szukam - pomyślał chłop, zerwał się z miejsca i począł biegać przed wozem jak człowiek niespełna rozumu.
- Czego chcecie, kumie - rzekła doń kobieta. - Nie znam was, skądeście się tu wzięli?
- Spadłem z nieba - odparł chłop. - I nie mogę trafić z powrotem. Czy nie moglibyście mnie tam podwieźć?
- Nie - rzekła kobieta. - Nie znam drogi. Ale jeśliście spadli z nieba, to możecie mi chyba powiedzieć, jak się tam dzieje memu mężowi, który zmarł już trzy lata temu: widzieliście go pewnie?
- Naturalnie, że go widziałem, ale nie wszystkim dzieje się w niebie dobrze. Mąż was pasie owce, a trzódka często się rozbiega po górach i błądzi w pustkowiach, on zaś sporo musi się nabiegać, zanim ją spędzi. Obdarty też jest, ubranie ma w strzępach. A krawców tam nie ma, święty Piotr ich nie wpuszcza, jak to wiecie z bajek.
- Kto by to przypuszczał! - zawołała kobieta. - Wiecie co? Przywiozę jego niedzielne ubranie, które wisi dotąd w szafie, może je jeszcze nosić bez wstydu. Będziecie chyba tak dobrzy i zabierzecie je.
- Tak nie można - odparł chłop. - Ubrania do nieba przynosić nie wolno, odbierają je przed wrotami.
- W takim razie - rzekła kobieta - znajdziemy inną radę. Sprzedałam wczoraj pszenicę i dostałam za nią sporo grosza. Poślę mu te pieniądze, żeby sobie tam kupił ubranie. Kiedy wsadzicie sakiewkę do kieszeni, nikt tego nie spostrzeże.
- No, jeśli już tak bardzo prosicie - odparł chłop - to trudno mi odmówić.
- Poczekajcie tu tylko chwileczkę - zawołała wieśniaczka. - Pojadę prędziutko do domu i przywiozę pieniądze. Stoję na wozie, nie siadam na wiązce słomy, żeby wołom było lżej!
I pognała woły, a chłop pomyślał: "No, jeśli ta babina przyniesie pieniądze, to moja żona ma szczęście, nie dostanie cięgów."
Po chwili nadbiegła wieśniaczka, przyniosła pieniądze i sama wetknęła mu je do kieszeni. Przed odejściem raz jeszcze podziękowała mu za przysługę.
Gdy kobieta wróciła do domu, zastała tam syna, który właśnie wrócił z pola. Opowiedziała mu o dziwnych rzeczach, jakich się dowiedziała, dodając na zakończenie:
- Cieszę się, że trafiła się taka okazja i mogłam posłać coś mojemu biednemu mężowi. Kto by pomyślał, że w niebie będzie mu czego brakować!
Syn zaś zdziwił się wielce:
- Matko - rzekł - takiego, co z nieba spadł, nie co dzień się spotyka. Muszę go dogonić i dowiedzieć się, jak tam w niebie wygląda i jak tam jest z pracą.
Szybko osiodłał konia i wyjechał na gościniec. Po pewnym czasie spotkał naszego chłopa, który właśnie zabierał się do liczenia pieniędzy otrzymanych od babiny.
- Hejże - zawołał nań młodzieniec. - Nie widzieliście tu tego, co spadł z nieba?
- Owszem - odparł chłop. - Pobiegł właśnie z powrotem. Tu, przez tę górę, bo mu stamtąd bliżej. Możecie go jeszcze dogonić, jeśli szybko pojedziecie.
- Ach - rzekł młodzieniec. - Zmęczony jestem bardzo całodzienną pracą, a wy znacie tego człowieka: może byście zechcieli siąść na mego konia, dogonić go i nakłonić, aby tu powrócił!
- Acha - pomyślał chłop. - To znowu jeden z tych, którym brak oleju w głowie!
I rzekł do młodzieńca:
- Chętnie wyświadczę wam tę przysługę.
Po czym siadł na konia i ruszył galopem. Młodzieniec zaś czekał nań do wieczora, a gdy chłop nie wracał, pomyślał: "Pewnie ten nieboszczyk śpieszył się bardzo, a chłop dał mu mego konia dla ojca."
Wrócił więc do domu i opowiedział matce, że posłał ojcu konia do nieba, żeby nie musiał wszędzie chodzić piechotą.
- Dobrześ uczynił, synu - rzekła chłopka. - Masz młode nogi, możesz sobie pobiegać.
Kiedy chłop wrócił do domu, przywiązał konia obok pozostawionej w zastaw krowy, poszedł do żony i rzekł:
- Kasiu, masz szczęście: spotkałem aż dwoje ludzi, którzy są jeszcze głupsi od ciebie, tym razem więc unikniesz razów. Zachowam je na inną okazję.
Potem zapalił fajkę i siadł na pradziadowskim fotelu mówiąc:
- Za dwie chude krowy dobrego konia i spory woreczek złota to wcale niezły interes. Jeżeli głupota zawsze tak popłaca, gotów jestem zacząć ją szanować.
Tak myślał chłop, ale ty pewnie bardziej lubisz naiwnych prostaczków.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Słodka zupa

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Żyła sobie niegdyś uboga, pobożna dzieweczka, która mieszkała razem z matką, a obie nie miały co jeść. Poszło więc dziecię do lasu, spotkało tam staruszkę, a ta znając nędzę dzieweczki podarowała jej garnuszek, do którego wystarczyło powiedzieć: "Gotuj, garnuszku!," a wnet zaczynała się w nim gotować wspaniała zupa jaglana, gdy zaś dzieweczka wołała: "Dość, garnuszku!" - garnuszek wnet przestawał gotować.
Dziewczynka, uradowana, podziękowała staruszce i zaniosła garnuszek do domu. Odtąd skończyła się nędza matki i córki, mogły bowiem zawsze do woli najeść się słodkiej zupy jaglanej.
Pewnego razu dzieweczka poszła w pole, matka zaś rzekła: "Gotuj, garnuszku!" i wnet garnuszek zaczął gotować zupę jaglaną. Wreszcie zupy było już dość, ale matka zapomniała słów, którymi można było powstrzymać garnuszek. Gotował więc garnuszek dalej, a słodka zupa przelewała się za brzegi, i gotował ciągle, a tu już cała kuchnia pełna i cały dom, i drugi dom, i ulica, jakby garnuszek chciał cały świat nasycić. Nikt nie mógł go powstrzymać.
Wreszcie gdy pozostał tylko jeden dom niezalany, wróciła dziewczynka i rzekła tylko: "Dosyć, garnuszku!," a garnuszek wnet przestał gotować. Ale kto chciał się dostać do miasta, musiał przejść przez słodką zupę jaglaną!Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Mysikrólik i niedźwiedź

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Pewnego letniego poranku udał się niedźwiedź z wilkiem do lasu na spacer. Wtem niedźwiedź usłyszał piękny śpiew jakiegoś ptaszka i rzekł:
- Bracie wilku, co to za ptaszek tak pięknie śpiewa?
- Król ptaków - odparł wilk. - Musimy przed nim głowę skłonić.
A był to mysikrólik.
- Jeśli to król - odparł niedźwiedź - to chętnie bym obejrzał jego pałac królewski, zaprowadź mnie tam.
- TO nie tak łatwo, jak myślisz - odparł wilk. - Musisz zaczekać, aż królowa wróci.
Po chwili nadleciała królowa wraz z królem, nieśli w dzióbkach pożywienie dla swych dziatek. Niedźwiedź chciał się już udać do pałacu, ale wilk powstrzymał go.
- Musisz jeszcze zaczekać, aż król i królowa odlecą.
Zapamiętali więc miejsce, gdzie znajdowało się gniazdo, i odeszli. Niedźwiedź jednak niecierpliwił się i chciał czym prędzej zobaczyć królewski pałac. Po krótkiej chwili ruszył więc z powrotem. Że zaś król i królowa właśnie odfrunęli, zajrzał do gniazda i zobaczył w nim pięcioro czy sześcioro piskląt.
- To ma być pałac królewski! - zawołał. - To mi dopiero nędzny pałac! A wy nie jesteście królewskimi dziećmi, lecz podrzutkami.
Gdy to usłyszały młode mysikróliki, rozgniewały się srodze i zawołały:
- To nieprawda! Jesteśmy królewskimi dziećmi. Niedźwiedziu, ta sprawa musi być wyjaśniona!
Niedźwiedź i wilk zlękli się bardzo i uciekli do swych nor. A młode mysikróliki poczęły głośno i rozpaczać i lamentować, gdy zaś rodzice ich powrócili z jedzeniem, zawołały:
- Nie tkniemy ani skrzydełka muchy, choćbyśmy miały pomrzeć z głodu, dopóki nie wyjaśnicie, czy jesteśmy dziećmi królewskimi czy nie. Był tu niedźwiedź i lżył nas.
Stary król zaś rzekł:
- Bądźcie spokojne, dzieci, ta sprawa zostanie wyjaśniona!
Mysikrólik poleciał wraz z królową do nory niedźwiedzia i zawołał:
- Hej, ty stary mruczadło! Dlaczego lżyłeś moje dzieci? Będziesz za to ukarany. Wypowiadam ci krwawą wojnę!
Niedźwiedź zwołał wszystkie zwierzęta czworonożne: wołu, osła, krowę, jelenia, sarnę, słowem wszystkie, jakie tylko ziemia nosi. Mysikrólik zaś zebrał wszystko, co lata w powietrzu, więc nie tylko ptaki, duże i małe, ale także komary, szerszenie, pszczoły i muchy.
Kiedy nadszedł czas rozpoczęcia wojny, mysikrólik posłał zwiadowców, aby zbadali, kto jest wodzem armii nieprzyjacielskiej. Komar, najbardziej ze wszystkich przebiegły, udał się do lasu, gdzie zebrał się wróg, przysiadł pod listkiem i czekał na ustalenie hasła. Wreszcie niedźwiedź przywołał lisa i rzekł:
- Tyś najsprytniejszy, zostaniesz więc generałem i poprowadzisz nas do walki!
- Dobrze - odparł lis. - A jakie obierzemy hasło?
Nikt nie wiedział. Wówczas lis rzekł:
- Mam ja długi i puszysty ogon, który wygląda prawie jak czerwony pióropusz. Pójdę więc naprzód, a gdy podniosę ogon do góry, będzie to znaczyło, że wszystko jest w porządku i możecie iść naprzód. Jeśli jednak spuszczę ogon, to znak, że trzeba wiać, co sił w nogach.
Kiedy to komar usłyszał, pofrunął szybko z powrotem i powtórzył wszystko mysikrólikowi.
Gdy nastał dzień bitwy, zbiegły się wszystkie czworonożne zwierzęta z hasłem i tupotem, że aż ziemia drżała. Mysikrólik zebrał zaś swą armię w powietrzu, leciała ona z takim szumem i jazgotem, że aż strach przejmował. Obie strony ruszyły na siebie. Ale mysikrólik posłał na dół szerszenia, aby kąsał lisa pod ogon, ile wlezie. Za pierwszym ukłuciem lis zadrżał i podniósł jedną nogę, ale trzymał ogon w górze; za drugim machnął nim raz w dół, ale wnet go podniósł; za trzecim jednak ukłuciem nie mógł już wytrzymać, zawył i spuścił ogon. Kiedy to zwierzęta ujrzały, sądziły, że wszystko stracone, i w trwodze rozbiegły się do swych nor. W ten sposób ptaki wygrały bitwę.
Wówczas król i królowa pofrunęli do swych dzieci i rzekli:
- Cieszcie się, dziatki, jedzcie i pijcie do woli, wygraliśmy wojnę!
Ale młode mysikróliki zawołały:
- Nie tkniemy ani skrzydełka muchy, póki niedźwiedź nie przyjdzie do gniazda i nie przeprosi nas!
Poleciał więc mysikrólik do nory niedźwiedzia i zawołał:
- Stary mruczało, masz pójść do mego gniazda i przeprosić dzieci moje, w przeciwnym bowiem razie połamię ci żebra!
Niedźwiedź wylazł w trwodze z nory, poszedł do gniazda i przeprosił młode mysikróliki.
Teraz dopiero były one zadowolone, zasiadły wszystkie razem, jadły i piły, i weseliły się aż do późna w noc.Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Niedźwiedzia skóra

Wednesday Aug 14, 2024

Wednesday Aug 14, 2024

Był sobie kiedyś pewien młody jegomość, który dał zaciągnąć się do wojska. Był dzielny i zawsze na pierwszej linii, gdy padał ołowiany deszcz. Dopóki trwała wojna, wszystko było dobrze, lecz gdy nastał pokój, pożegnano się z nim. Kapitan rzekł mu, że może iść, dokąd dusza zapragnie. Jego rodzice już nie żyli, nie miał już domu, poszedł więc do braci i prosił, by dali mu schronienie do czasu, aż zacznie się nowa wojna. Bracia byli jednak zatwardziali w swych sercach i rzekli: "Cóż nam po tobie? Nie potrzebujemy ciebie, sam popatrz, jak sobie dajesz radę." Nie pozostało więc żołnierzowi nic innego jak jego broń, zawiesił ją więc na plecy i ruszył w świat. Doszedł do wielkiego boru, gdzie nic nie było widać, jak tylko drzewa dookoła. Usiadł sobie i myślał się nad swym losem. "Nie mam pieniędzy, a moim rzemiosłem jest wojna i nie umiem nic innego. Teraz, gdy nastał pokój, nikt mnie nie potrzebuje. Widzę, że przyjdzie mi umrzeć z głodu." Nagle usłyszał szum, a gdy się odwrócił, ujrzał nieznanego człowieka w zielonym surducie. Człowiek ów wyglądał ładnie, ale miał końskie stopy. "Już wiem, co ci dolega," rzekł człowiek, "Trzeba ci pieniędzy i dóbr, lecz najpierw muszę wiedzieć, czy strachliwy nie jesteś, abym nie wydawał pieniędzy na próżno." - "Strach i żołnierz? Jak ma się jedno do drugiego?" odpowiedział, "Możesz mnie wystawić na próbę." - "Dobrze!," odpowiedział człowiek, spójrz do tyłu!" Odwrócił się więc żołnierz i zobaczył wielkiego niedźwiedzia, który rycząc nacierał na niego. "Oho," zawołał żołnierz, połaskoczę cię po nosku, że przejdzie ci ochota na ryczenie.," przyłożył broń i strzelił niedźwiedziowi w pysk, że padł i już się nie ruszył. "Widzę," rzekł obcy, "że nie brakuje ci kurażu, ale jest jeszcze jeden warunek, który musisz spełnić." - "Jeśli moja dusza na tym nie ucierpi," odpowiedział żołnierz, który już się zmiarkował, kogo ma przed sobą, "W przeciwnym razie nici z naszego handlu" - "Sam zobaczysz" odpowiedział jegomość w zielonym surducie, "Przez najbliższe siedem lat nie wolno ci się myć ni czesać brody i włosów, nie będziesz obcinał paznokci ani modlił się do Boga Ojca. Dam ci tedy surdut i płaszcz, a musisz go nosić przez cały ten czas. Jeśli w czasie tych siedmiu lat umrzesz, jesteś mój, lecz jeśli przeżyjesz, będziesz wolny i bogaty do końca życia." Pomyślał więc żołnierz o nędzy, w której żył, a ponieważ często wychodził na spotkanie śmierci, ważył się na ten krok także tym razem i się zgodził. Diabeł ściągnął swój zielony surdut, podał go żołnierzowi i rzekł: "Gdy będziesz nosił ten surdut na sobie i włożysz rękę do kieszeni, będziesz miał zawsze garść pełną pieniędzy." Potem zdjął z niedźwiedzia skórę i rzekł "To jest twój płaszcz i twoje łoże, bo na nim właśnie będziesz spał i nie wolno ci wchodzić do innego. W tym odzieniu zwać cię będą Niedźwiedzia Skóra." Po tych słowach diabeł zniknął.
Żołnierz założył surdut, od razu chwycił za kieszenie i stwierdził, że prawdą było, co mówił diabeł. Chodził tak w niedźwiedziej skórze przez świat, był dobrej myśli i na nic nie szczędził sobie pieniędzy. Pierwszego roku nie było jeszcze tak najgorzej, ale już drugiego wyglądał jak potwór. Włosy pokryły mu całą twarz, jego broda była jak kawał grubego filcu, paznokcie były jak szpony, a twarz była tak brudna, że gdyby posiać na niej rzeżuchę, to by wzeszła. Kto go widział, wnet uciekał, lecz ponieważ wszędy dawał biedakom pieniądze, by się modlili, aby przeżył te siedem lat, wszędzie też dobrze płacił, zawsze znajdował schronienie. W czwartym roku doszedł do gospody. Gospodarz nie chciał go przyjąć, nie chciał mu nawet dać miejsca w stajni, bo się bał, że konie mu wystraszy. Lecz gdy Niedźwiedzia Skóra sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść dukatów, gospodarz zmiękł i dał mu izbę w oficynie. Musiał przeto obiecać, że się nie pokaże, by dom gospodarza nie zyskał złej sławy.
Gdy Niedźwiedzia Skóra siedział pewnego wieczoru sam i życzył sobie z całego serca, by siedem lat już minęło, usłyszał z sąsiedniego pokoju głośny jęk. Serce jego było pełne współczucia, otworzył więc drzwi i zobaczył starego człowieka, który strasznie płakał i składał ręce nad głową. Niedźwiedzia Skóra podszedł bliżej, lecz człowiek ów podskoczył i chciał uciec. W końcu, gdy usłyszał ludzki głos, uspokoił się, a przyjazny głos Niedźwiedziej Skóry skłonił go, by mu opowiedział o przyczynie swego smutku. Jego majątek szczuplał i szczuplał, a jego córki musiały przymierać głodem, a był tak biedny, że nie mógł zapłacić gospodarzowi, za co musiałby posiedzieć w więzieniu. "Jeśli nie macie innych trosk," rzekł Niedźwiedzia Skóra, "Pieniędzy mam dość." Wezwał gospodarza, zapłacił mu, a nieszczęśnikowi wsadził jeszcze sakwę pełną złota do kieszeni.
Gdy stary człowiek uwolnił się od swych trosk, nie wiedział wprost, jak okazać swą wdzięczność. "Chodź ze mną, "rzekł do niego, "Moje córki są przepiękne, wybierz sobie jedną za żonę. Gdy usłyszy, co uczyniłeś, nie będzie się wzbraniała. Wyglądasz może trochę dziwnie, ale na pewno doprowadzi cię do porządku." Spodobało się to Niedźwiedziej Skórze i poszedł z nim. Gdy ujrzała go najstarsza, przeraziła się okrutnie jego widokiem, że aż uciekła w krzyku. Druga wprawdzie została i zmierzyła go od stóp do głów, ale potem rzekła "Jak mogę wyjść za człowieka, który nie ma ludzkiej postaci? Bardziej podobał mi się ten ogolony niedźwiedź, który raz tu był i udawał człowieka, miał przynajmniej husarski płaszcz na sobie i białe rękawice. Gdyby był tylko brzydki, mogłabym się do niego przyzwyczaić." Najmłodsza jednak rzekła "Drogi ojcze, to musi być dobry człek, który wybawił was z niedoli. Jeśli obiecaliście mu za to narzeczoną, musi się stać wedle waszego słowa." Szkoda, że twarz Niedźwiedziej Skóry pokryta była brudem, inaczej można by zobaczyć, jak serce mu się śmiało, gdy to usłyszał. Zdjął z palca pierścień, złamał go na pół i dał jej jedną połowę, a drugą zachował. Na jej połowie napisał swoje imię, a na swojej jej imię. Poprosił ją by zachowała w trosce swoją połowę. Potem pożegnał się i rzekł "Muszę wędrować jeszcze przez trzy lata. Jeśli nie wrócę, jesteś wolna, bo będzie to znaczyło, że już nie żyję. Proś Boga, by zachował mnie przy życiu."
Biedna narzeczona ubrała się cała na czarno, a gdy myślała o narzeczonym, oczy stały jej we łzach. Od sióstr spotykały ją jedynie wyszydzanie i prześmiewki. "Uważaj," mówiła najstarsza, "Gdy podasz mu rękę, trzepnie cię kosmatą łapą." - "Strzeż się," mówiła druga, "Niedźwiedzie lubią słodycz, a gdy mu się spodobasz, to cię zeżre." - "Będziesz musiała koło niego tańczyć, jak zechce," wrzeszczała starsza, "inaczej zacznie ryczeć." - Druga zaś dodawała "ale wesele będzie zabawne. Niedźwiedzie dobrze tańczą." Narzeczona jednak milczała i dawała się ogłupić. A niedźwiedzia Skóra przemierzał świat, z jednego miejsca na inne, czynił dobro, gdzie mógł, suto wspierał biednych, by się za niego modlili. W końcu nadszedł ostatni dzień z siedmiu lat. Poszedł tedy do boru i usiadł pośród kręgu z drzew. Niedługo dmuchnął wiatr, stanął przed nim diabeł i ponuro na niego spojrzał. Potem rzucił mu stary surdut i zażądał swojego. "Na to jeszcze za wcześnie," powiedział niedźwiedzia skóra, "Najpierw mnie wyczyścisz." Diabeł czy chciał czy nie, musiał nanosić wody i obmyć Niedźwiedzią Skórę, czesać mu włosy i obciąć paznokcie. Wyglądał po tym jak dzielny wojak i był o wiele ładniejszy niż przedtem.
Gdy diabeł już odszedł, zrobiło się Niedźwiedziej Skórze lekko na sercu. Poszedł do miasta, kazał sobie uszyć wspaniały surdut z aksamitu, usiadł do wozu zaprzężonego w cztery białe rumaki i pojechał do domu narzeczonej. Nikt go nie poznał. Ojciec uważał go przedniego pułkownika i poprowadził na pokoje, gdzie siedziały córki. Nalały mu wina, położyły przed nim najlepsze kąski i myślały, że nie widziały na świecie piękniejszego mężczyzny. Tylko narzeczony siedziała w czarnej sukni, nie otwierała oczu, nie powiedziała ni słowa. Gdy w końcu zapytał ojca, czy nie oddałby mu córki za mąż, obie starsze aż podskoczyły, pobiegły do swych pokojów by ubrać wspaniałe suknie, bo każda myślała, że to ona będzie wybranką. Obcy, gdy tylko został sam z narzeczoną, wyjął soją połowę pierścienia i wrzucił do kubka z winem, który podał jej przez stół. Przyjęła go, a gdy wypiła i ujrzała na dnie połowę pierścienia, mocniej zabiło w niej serce. Wyciągnęła drugą połowę, którą nosiła na łańcuszku wokół szyi, przyłożyła ją do pierwszej i okazało się, że pasują do siebie idealnie. Rzekł tedy: "Jestem twoim narzeczonym, którego poznałaś jako Niedźwiedzią Skórę, lecz poprzez Bożą łaskę wróciłem do ludzkiej postaci i znowu jestem czysty." Podszedł do niej, objął ją i pocałował, a właśnie weszły obie siostry całe w pudrze, a gdy ujrzały, że piękny młodzieniec należy do najmłodszej i usłyszały, że to Niedźwiedzia Skóra, wybiegły pełne gniewu i złości z domu. Jedna utopiła się w studni, a druga powiesiła się na drzewie. Wieczorem zapukał ktoś do drzwi, a gdy narzeczony je otworzył, ujrzał diabła w zielonym surducie, który rzekł: "Widzisz, mam teraz dwie dusze zamiast twojej jednej."Ten odcinek został udostępniony przez Podbean.com.

Copyright 2024 Podbean All rights reserved.

Podcast Powered By Podbean

Version: 20240731